Castaway

Wydostawszy się wreszcie ze strefy kontrolnej, wdrażamy plan dostania się na kwaterę.

W pierwszej chwili, Wyspy Cooka witają nas muzyką i kwiatami.

Część pierwszą zapewnia grajek, który stoi w rogu terminala, grając i śpiewając jakieś lokalne utwory. To oczywiście kwestia gustu, ale było klimatyczne. Część druga – to powieszenie każdemu (bez wyjątku) przybyszowi naszyjnika z lokalnych kwiatów, czym zajmuje się ze dwóch tubylców płci męskiej, mając naszyjników tyle żeby starczyło na pewno.

Kwiaty są piękne, mocno pachną, naszyjnik też ma swoją długość – myślę że na pewno z 80 cm.

No a dalej – rozglądamy się jak się połapać w okolicy. Zdecydowana większość przybyszów ma zapewniony transport, wsiadają do jakichś busów i po chwili ich nie ma.

My mamy kwaterę mamy zabukowaną przez booking, w opisie wyglądała doskonale. W opcji mieliśmy transfer z lotniska, ale pominęliśmy go uznając, że jest to opcja o wygórowanej cenie, zwłaszcza gdy znalazłem info że powinien jeszcze w tamtą stronę odjechać autobus.

Po chwili dowiadujemy się, że owszem jest autobus, ale nie w tą stronę, a następny – rano (o lokalnych autobusach będzie jeszcze mowa).

Czas zaczyna nam przelatywać przez palce, zastanawiamy się co robić – iść na piechotę to bez sensu (8 km), ale w najgorszym razie trzeba będzie.

Inicjatywę przejmuje moja żona, która niemal z ostatniej chwili, na prawie pustym placu łapie jakiegoś busiarza i uzgadnia że on też jedzie w tym samym kierunku. Poczciwy chłop zabiera nasze plecaki, dostajemy w gratisie po małej butelce zimnej mineralnej – i odjazd!

Po parunastu minutach, gość zatrzymuje się i mówi nam, że to tu. Więc wysiadamy. Gasi silnik i wysiada, idąc z nami do obiektu (jakieś dziesięć kroków od asfaltu).

Niespodzianka nr 1 – nikt na nas nie czeka.

Niespodzianka nr 2 – busiarz podchodzi do tablicy, która wisi na ścianie domu. Mówi, żebyśmy siebie odnaleźli.

A na tablicy są nazwiska wszystkich gości. I nasze też, z dopiskiem – arrival (na zdjęciu zamazałem je).

Busiarz patrzy – i mówi, że pokój nr cztery. Już nie pomnę, czy wziął nasz większy plecak czy nie, ale mówi, żebyśmy poszli za nim. Wchodzi do obiektu (wszystko jest otwarte), idzie do końca korytarza do drzwi – otwiera drzwi do pokoju nr 4 – i mówi że to tu. Włącza światło, wychodzi żegnając się i mówi, że za kurs to on się rozliczy z Michelle, bo to jego kuzynka.

W środku – karteczka od właścicieli, że nas serdecznie witają, żeby czuć się jak u siebie w domu i żeby następnego dnia, jak się wyśpimy, zajść do recepcji.

Obiekt nazywa się Castaway Resort.

Oglądamy pokój – szczerze mówiąc, wszystko się zgadza z opisem. O pokoju jeszcze napiszę.
Zostawiamy manele – i postanawiamy pójść nad ocean. Kwaterę mamy nad brzegiem oceanu, bo jakże by inaczej? Szumi non stop.

Idziemy.

Noc ciemna jak diabli, świecę czołówką.

Świecąc czołówką, idziemy nad ocean. Nie wiem, czy do brzegu mamy ze sto metrów, między palmami, piaszczystą ścieżką. Zabłądzić nie sposób, w końcu trafimy po szumie wody.

Gdy dochodzimy, to niewiele widać, tylko non stop słychać wyraźny szum oceanu.

Ponieważ nasz ośrodek to nie tylko zakwaterowanie, ale i bar, wracając przechodzimy koło stolików, krzeseł i parasoli. Po prawej stronie jest spory drewniany podest, na który wchodzimy z ciekawości.
I tu – w tej absolutnej ciemności – niespodzianka, bo wydaje nam się, że ktoś tam siedzi. Ten ktoś po chwili wstaje i podchodzi do nas. Stajemy, nie wiedząc co się dzieje.

I co się okazuje? Ów człowiek pyta kim jesteśmy, a dowiedziawszy się, że właśnie przybyłymi gośćmi, wita się serdecznie. To Paul, właściciel. Zgarnia nas do siebie i zaczyna rozmowę, proponując byśmy usiedli.

Z całej (długiej) rozmowy dowiedzieliśmy się, że Paul pracował w swoim biurze w Christchurch w Nowej Zelandii jako jakiś inżynier czy architekt. Po jakimś czasie poznał pochodzącą stąd Michelle (tę która jest obecnie jego żoną) i – jak zapewnił – postanowił pieprzyć to wszystko. Sprzedał co miał w Zelandii i przeprowadził się na Wyspy Cooka. Tutaj zamieszkał na stałe i postawił swój ośrodek, z którego się utrzymuje.

W krótkich słowach powiedział, że jemu do szczęścia wystarczy tyle co ma z tego ośrodka, więcej mieć nie musi, a za lądem wcale nie tęskni. Wieczorem lubi sobie usiąść na tarasie (na tym co jesteśmy), wziąć butelkę wina i gapić się w ocean. W chłodnej porze bywa naprawdę ciekawie, bo w pobliżu wyspy można zobaczyć wieloryby, które przypływają tutaj gdzie woda cieplejsza i gdzie rodzą się młode. Więcej do szczęścia naprawdę nie potrzebuje.

Nie mamy podstaw wątpić w szczerość jego opowieści (zwłaszcza że już trochę wypił i ma trochę lat na karku). Znika w ciemności, po chwili przychodzi z dwoma kieliszkami do wina, nalewa nam i prosi żebyśmy też wypili jako jego goście, na jego koszt.

W ciemności widać ze trzy światełka na oceanie. Paul mówi, że to tutejsi rybacy łowią na jutro, a szum wody pochodzi z miejsca, gdzie fale oceanu trafiają na rafę koralową. Na moją prośbę pokazuje mi Krzyż Południa – to konfiguracja gwiazd widoczna tylko na południe od równika, coś jak u nas Wielki Wóz.

Po kilkunastu minutach dopijamy wino i grzecznie się żegnamy, jesteśmy zmęczeni. Wracamy na kwaterę spać, gospodarz też powoli idzie do siebie, życząc nam dobrej nocy.

Oczywiście w nocy żadne zdjęcie by nie wyszło, więc wrzucam foto dokładnie tego miejsca, gdzie siedzieliśmy wraz z Paulem pijąc wino nad brzegiem oceanu w nocy.

Z nieco większej odległości to jest miejsce z rozłożonym białym parasolem.

Zmęczeni, zasypiamy.

następne: ….

poprzednia: Przylot

powrót do początku: Wstęp | Wyspy Cooka