Odlot na Wyspę Północną. Podsumowanie

Następnego dnia kończymy naszą przygodę z Wyspą Południową.

Odlatujemy na Wyspę Północną.

Jako że jest to niedziela, ceny lotów nie są szczególnie przyjazne dla kieszeni i – jak się okazuje – ceny biletów na tanie linie (czyli działający tam Jetstar) są właściwie takie same jak na linie regularne. Czasowo bardziej nam pasuje lot Air New Zealand i kupujemy bilet na tego właśnie przewoźnika.

Zwracamy samochód, wypożyczalnia podrzuca nas na lotnisko, oddajemy bagaż i czekamy na samolot.

Przy okazji, z okien terminala rzucamy pożegnalne, poziome spojrzenie na Alpy Południowe.

Samoloty Air New Zealand mają swój urok. Na pewno jest to pochodna uroku całego kraju, ale jest przy tym umiejętnie podsycany marketingowo.

Jak już znajdziemy się na pokładzie (Airbus A320, z systemem pokładowego entertainment‚u, a nie żadna leciwa maszyna ze stajni Boeing’a, jak w tanim Jetstar), ponownie dowiadujemy się, że jesteśmy w Śródziemiu.

Przypomina nam o tym filmik instruktażowy, którego jedną z wariacji możecie obejrzeć na przykład tutaj.

https://www.youtube.com/watch?v=qOw44VFNk8Y

Wydaje mi się, że widzieliśmy dokładnie taki sam.

Po starcie, spoglądamy pożegnalnie na Wyspę Południową, w tym na Alpy Południowe, tym razem pionowo. Najpierw na Christchurch, potem na Ocean, potem na góry, najpierw bezśnieżne, a potem trochę ośnieżone.




Koniec (a raczej północny początek) Wyspy Południowej przynosi duże zachmurzenie.


W związku z tym, czas przenieść wzrok zza okna. Poświęcam się rozrywce intelektualnej, popijając śródziemną wodę i jedząc jakieś śródziemne ciasteczko.

Im bliżej Auckland, bo tam właśnie lecimy, tym samolotem coraz mocniej buja. To chyba jednak za łagodne określenie, bo lepiej byłoby stwierdzić, że samolot chwieje się i chybocze. Jest to mało sympatyczne, zwłaszcza że jesteśmy coraz bliżej lotniska Mangere, a co śledzę z pewnym niepokojem właśnie na ekranie pokładowego enterntainment‚u. Wysokość coraz mniejsza, rzucać samolotem nie przestaje, zastanawiam się więc, jak wesołe może być lądowanie. Mimo że moja obawa jest spotęgowana wrażeniami z lądowania w Dubaju, to chyba nie tylko ja się zastanawiam, bo na pokładzie ogólnie robi się zbyt cicho.

Po przedłużających się minutach bujania, po rozlicznych i nadmiernie – zdaniem mojej żony – głębokich zakrętach, nadal w chmurach, samolot zaczyna końcowe podejście.

Mimo, że na jakichś pięciuset stopach chmury się kończą, to bujać nie przestaje.

Kurczowo trzymam się fotela.

Niepotrzebnie.

Przyziemienie jest tak delikatne, że ledwo wyczuwalne.

Jednak nowozelandzcy piloci umieją latać, w końcu kto jak kto, ale oni te warunki mają na co dzień, czyż nie?

Koniec części pierwszej

Podsumowanie Wyspy Południowej:
– 12 nocy, 13 dni,
– przejechane 2.400 km, bez 6 km,
– zobaczone wszystkie must see,
– około półtora tysiąca zdjęć,
– maksymalnie szybki sen i maksymalnie długie dni,
– za mało czasu na wszystko…

Rozwijając to ostatnie: do zobaczenia na Wyspie Południowej zostało nam niewiele. Ale wszystkiego nie dało się zobaczyć, bo kalendarz nie był z gumy. Niestety.

Z pewnością warte zobaczenia był wybrzeże okolic Christchurch, jak też północne zakątki Wyspy Południowej. Podobne jest tam fantastyczne wybrzeże, bardzo przypominające ciepłe kraje. Nie zobaczyliśmy też kilku miast północnej części wyspy, ale pocieszamy się tym, że miasta często są do siebie bardzo podobne.

Wiele osób wybiera opcję dojazdu do Blenheim i stamtąd promem do Wellington, ale nasze plany były radykalnie inne i nie wchodziło to w grę. Dlatego na Wyspę Północną wróciliśmy samolotem.
Sądzę, że mając jeszcze dwa, góra trzy dni, bylibyśmy w stanie zobaczyć wszystko. Stąd moja rachuba, że dwa tygodnie „netto”, pozwoliłyby na zobaczenie wszystkiego, co warto na Wyspie Południowej.

Ciąg dalszy naszej przygody – wkrótce.

poprzednia: Arthur’s Pass

powrót do początku: Wstęp | Wyspa Południowa