Arthur’s Pass

Następnego ranka opuszczamy Franz Josef Glacier – najbardziej chyba turystyczne miejsce oprócz Mt Cook Village, które było nam dane zobaczyć – odjeżdżając na północ.

Naszym celem jest przejechanie na drugą stronę gór przez Przełęcz Artura (Arthur’s Pass).

Co prawda pominiemy w ten sposób atrakcje północnego krańca West Coast, ale wszystkiego zobaczyć się nie da.

Pożegnalny rzut okiem na okolice Franz Josef Glacier…

… i odjazd.

Widoki po drodze nie są ciekawsze od tych, które wrzucałem wcześniej. Mijane miejscowości, a raczej osady, też niczym się nie wyróżniają.

Przykładowo, druga pod względem wielkości Hokitika:


za którą skręcamy na drogę na przełęcz.

Widoki od razu robią się bardziej górskie.


Jakiś czas towarzyszy nam linia kolejowa, a potem rzeka.

Niezwykłe jest to, że dnem doliny rzecznej poprowadzone są słupy elektryczne, bo są to chyba energetyczne, a nie telefoniczne. Jak widać na fotkach, rzeka potrafi rozlewać szeroko i wtedy słupy te są pewnie do połowy w wodzie. Ale pewnie tamtędy było je najlepiej puścić. Tak czy owak, rozwiązanie niespotykane.


Potem wspinamy się na przełęcz. Ruch niewielki, ale droga ciekawa. Podobał nam się zwłaszcza strumień poprowadzony nad tunelem.





No i wjeżdżamy na przełęcz.

Widoki na obie strony są umiarkowanie spektakularne.


Przełęcz nie jest jakaś szczególna (ok. 740 m npm), ale jak wynika z tablic na niej umieszczonych, poprowadzony na nią wiadukt stanowi wybitne osiągnięcie miejscowej myśli technicznej. Szczerze mówiąc, nawet jeżdżąc po Polsce można by znaleźć podobne, nie mówiąc już o Słowacji czy Austrii, gdzie na taki wiadukt nikt by nie spojrzał… Ale widać z jakiegoś powodu jest on obiektem dumy nowozelandzkiej inżynierii drogowej. Fakt faktem, że podobnych nie widzieliśmy. Jak wcześniej pisałem, góry wyrastają tu prosto z równin, więc drogi doń łatwo poprowadzić. Tam, gdzie jest górzysto, drogi biegną wzdłuż jezior czy rzek. Może zatem stąd ten zachwyt nad wiaduktem na Arthur’s Pass.

Aha, przełęcz jest miejscem gdzie łatwo spotkać papugę kea, o której tez już pisałem. Jak raz nam żadna się nie objawiła.

Po krótkim postoju na przełęczy, zjeżdżamy w dół, w kierunku Christchurch.

Góry towarzyszą nam nadal, w miarę pokonywania kilometrów są coraz niższe.

Droga – oczywiście – pusta, doliny i rzeki szerokie.



W okolicy są ośrodki narciarskie, reklamujące się w tak niecodzienny sposób.

A że droga pusta, przestrzenie rozległe, otoczenie malownicze, toteż jedzie się wspaniale, niczym na reklamie samochodu.

Ze względu na sentyment do tej trasy, wrzucam fotek parę więcej niż zwykle. Warto taką drogę zachować gdzieś we wspomnieniach, uwierzcie mi. Było przepięknie.





Im bliżej Christchurch, tym góry robią się coraz niższe, pojawiają się owce i pola uprawne.




A na polach takie oto wehikuły, które nawadniają uprawy.

Aż wjeżdżamy z powrotem w cywilizację, gdzie znów zachwycamy się żywopłotami.

Nocujemy ponownie w Christchurch w schronisku YMCA, w tym samym w którym zaczynaliśmy przygodę z Wyspą Południową. Zrobiliśmy takie kółko.

następne: ….

poprzednia: Okarito

powrót do początku: Wstęp | Wyspa Południowa