Przylot

Tak więc znaleźliśmy się z powrotem na międzynarodowym lotnisku w Auckland, mamy coś ze trzy godziny do odlotu, więc kręcimy się po lotnisku.

Przy okazji czytamy sobie, co z tego lotniska i dokąd lata. Wiadomo gdzie jest Hongkong, wiadomo gdzie Dubaj, gdzie miasta australijskie, amerykańskie itd. – ale destynacje typu Faa’a lub Nadi – to pełna egzotyka. Kiedyś nie mieliśmy pojęcia gdzie jest owe Faa’a – teraz wiemy i pewnie już tak zostanie.
Po zdaniu bagaży, korzystając z przyzwoitej pogody, zerkamy sobie na te właśnie maszyny z egzotycznych wysp.

Zapomniałem dodać, że po zdaniu bagaży przechodzimy przez odprawę graniczną. Nie jest ona tak czasochłonna i szczegółowa jak w tamtą stronę (na szczęście…!), ale – co ciekawe – również pełna papierologii.

Trzeba wypełnić kwit wyjazdowy, który nie jest tak szczegółowy jak wjazdowy, ale ogólnie też odwykliśmy od takich bizantyjskich procedur.

Kwit jak kwit, wygląda tak:

… spowiedź, ile dni, gdzie byliśmy, po co itd.

Na szczęście nikt się w niego mocno nie wczytywał…. pieczątka, paszport z powrotem – i bye.

Tym razem lecimy liniami Virgin.

To australijski tani przewoźnik, jeden z dwóch, który oferował loty na Wyspy Cooka. Drugim oczywiście jest Air New Zealand. Z przyczyn sentymentalnych chcieliśmy lecieć tym drugim, ale rozkład lotów (i aspekt czysto ekonomiczny) sprawił, że musieliśmy wybrać Virgin-a. Poza tym wyboru nie ma, a ściślej – wtedy nie było. Dwa loty dziennie, czasem jeden – w końcu nie jest to Frankfurt.

Jak pisałem, linie Virgin są tanimi liniami. Więc estetyka samolotu jest taka sobie… myślę, że obskurności Ryanair-a nic nie pokona, ale Virgin są na dobrej drodze. Boeing 737, wysłużony, w środku umiarkowanie czysto… za to przy starcie głośno jak w ruskim traktorze… Samolot był wypełniony może w dwóch trzecich, może w połowie… ogólnie lot był nudny. Za oknem zero widoków – no bo jakie mogą być widoki na środku Pacyfiku…?

Z nudów (i głodu) jemy kanapki. Popijamy wodą, której kubeczek dostajemy gratis. Mieliśmy najtańszą taryfę. Ci, którzy zdecydowali się na droższą, dostali jeść i więcej pić – stewardesa nosiła jakieś jedzenie pozawijane w folii (na szczęście nie czuliśmy żadnego zapachu, więc nie było nam szkoda), a tym, którzy zapłacili również za entertainment w czasie lotu, nosiła… tablety. Trochę zabawne!

Uroki czterogodzinnego lotu częściowo uprzyjemniło nam wypełnienie kolejnego kwitu, a mianowicie formularza wjazdowego na Wyspy Cooka. Podobny w treści do tego, który obowiązuje na terytorium NZ, wypełniliśmy równie starannie.

Po czterech godzinach, nasz samolot zaczyna podejście do celu.

Jedyne międzynarodowe lotnisko na Wyspach Cooka znajduje się w stolicy. Potem napiszę i zobrazuję fotami, jak owa stolica wygląda.

Lotnisko nazywa się Rarotonga, a tym, którzy chcieliby coś więcej sami, podaję garść danych – kod ICAO: NCRG, pas 08/26, dł. 2328 m, wys. 19 ft, radiolatarnie VOR/DME, do obu pasów możliwe podejście ILS 😉 – resztę znajdziecie sobie w sieci 😉

Ponieważ za oknem jest ciemno i ciemno (w końcu środek oceanu, więc co ma świecić ….?), nawet nie próbujemy patrzeć za okno, tylko czekamy z nadzieją, że lądowanie na środku owego oceanu będzie udane, celne, precyzyjne itd. itd.

Niskobudżetowy boeing ląduje nadspodziewanie dobrze, zgrabnie hamuje, kołuje i … witamy!

Wyłazimy z maszyny, korzystając z troskliwie dostawionych schodów.

Pierwsze wrażenie – uff, jak przyjemnie ciepło!

Drugie wrażenie – och, jak cholernie ciemno!

Pokonujemy pieszo niedługi odcinek z samolotu do terminala – pierwszy raz podczas wyprawy. Do tej pory był to albo spacer rękawem, albo krótki spacerek do autobusu (Dubaj).

Wejście do terminala prezentuje się tak:

A w środku… oprócz standardowego (krótkiego) oczekiwania na bagaż, bezdyskusyjne spotkanie z immigration officer.
Pani (dość tęga) jest w miarę miła, ale momentami zasadnicza. Przeglądając nasze deklaracje, marudzi gdy nie może czegoś tam rozczytać. Oprócz standardowych oględzin paszportów, domaga się jeszcze jednej rzeczy: okazania biletu powrotnego.

Wyspy Cooka, moi drodzy, witają chętnie każdego, kto ma wykupiony bilet powrotny. Nie ma opcji, żeby się prześlizgnąć. Pozostałym dziękują, zapraszając ponownie. Tłumaczenia, że powrotny sobie kupisz tu na miejscu (albo jakieś w tym stylu) z pewnością sprawią, że zapewnisz sobie dodatkową rozrywkę.

Po krótkiej rozmowie dostajemy upragniony stempel w paszporcie. Nie wolno nam pracować, co byłoby raczej dziwne gdybyśmy szukali pracy właśnie tu. Wolimy odpoczywać.

Potem, podobnie jak w NZ, biosecurity. Dużo skromniejsze, bo dwuosobowe – pani i pan. Uczciwie zgłosiliśmy żywność, którą mamy (pasztecik jeszcze z PL i chleb z NZ), co państwo kontrolujący chcieliby koniecznie zobaczyć. Zapraszają do specjalnego stolika i proszą o rozbebeszenie plecaków.
Aliści tutaj natrafili na nasz opór. Raz, że pora późna, dwa – żeśmy nieco zmęczeni, chcielibyśmy trafić na kwaterę, a nie bawić się nie wiadomo ile w wygrzebywanie i chowanie wszystkiego z powrotem. Nieco podenerwowani tłumaczymy (a ściślej moja żona), że pasztet mamy jeszcze wwieziony do NZ (bowiem, jak wspomniałem, nikt nie trafia na Cook Island inaczej niż po przekroczeniu granicy NZ) i tam nikomu nie przeszkadzał, a chleb jest z marketu w Christchurch. O dziwo, wystarczyło. Pan kontroler jeszcze troskliwie wypytuje, jakie to leki mamy przy sobie i po co. Tłumaczę, że adrenalina w zastrzyku jest na wypadek wstrząsu, na co pan przybiera teatralnie współczującą minę, jakby miał przed sobą nowozelandzkich emerytów cienką nitką trzymających się przy życiu – i dłonią, szerokim gestem pokazuje nam, że z jego strony to wszystko.

No i jesteśmy na Wyspach Cooka.

Kia orana! (*welcome w jęz. lokalnym)

następne: Castaway

poprzednia oraz powrót do początku: Wstęp | Wyspy Cooka