Powoli dojeżdżamy do naszego celu, tzn. do osady Aoraki / Mt Cook.
Trudno to nazwać wsią. Miejscowość – to chyba też za duże słowo. Osada pasuje najlepiej. A dlaczego? Napiszę o tym później.
Wieczorem (bo dojeżdżamy pod wieczór), zresztą słońce już się chowa za góry, niewiele widać, ale wierzcie mi, że wielkością nie powala. Nawet jak na standardy nowozelandzkie.
Nocleg (a nawet dwa) mamy zarezerwowane w schronisku YHA. Jest to jedno z dwóch schronisk w osadzie.
Schronisko jest malowniczo położone, jak cała osada zresztą. By nikogo nie katować oglądaniem zdjęć robionymi po ciemku, wrzucam zdjęcia z następnych dni.
Gdybyśmy wchodząc do budynku nie zrozumieli, że pull oznacza ciągnąć, możemy posiłkować się innymi językami.
Ta kartka doskonale leczy z europocentryzmu. Pomyślmy sobie, w jakich językach ta kartka byłaby w Europie. Trochę wybiegam w przyszłość, ale TAM naprawdę Europa się nie liczy i jest odległą rzeczywistością, którą nikt sobie na co dzień nie zaprząta uwagi. TAM rzeczywistością jest Azja. Przekonaliśmy się o tym wiele, wiele razy.
Schronisko w środku jest miłe i przytulne, a obsługa – super. Ponieważ (mimo Azji) mamy do czynienia z kulturą anglosaską, standardem jest wykładzina na całej podłodze.
A oto i nasz pokój na dwie noce: ośmioosobowa koedukacyjna zbiorówka. Cena za osobę za nockę jest mało przyjazna, bo na nasze wychodzi dobrze ponad 100 zł (40 NZ$). Ale i w okolicy, i w tym schronisku może być już tylko drożej.
Za to dostajemy wifi gratis. Sympatyczny dryblas z recepcji mówi, że dlatego że jest przed sezonem i ma niewielkie obciążenie sieci. Normalnie trzeba by zapłacić jakąś wygórowaną cenę albo być członkiem YHA (ale nowozelandzkiego albo australijskiego, członkostwo europejskie nie ma oczywiście najmniejszego znaczenia).
Idziemy spać na wolnych miejscach.
Ja w części umownie nazwanej europejską (górne wyro po prawej stronie od drzwi), bo niżej i obok śpią jakieś niemieckie studenciaki, a moja żona (wyro z którego zrobione jest foto) – w części umownie zwanej azjatycką, bo śpią tam jacyś bliżej niesprecyzowanej nacji turyści, dla których pull na drzwiach wejściowych, jest tak samo czytelne jak dla mnie to co pod pullem.
Następnego dnia budzę się skoro świt.
To dopiero nasz trzeci dzień w NZ i jeszcze się nie przestawiłem na ichni czas. W związku z tym godzina szósta, czy tam pół do siódmej, jest mi dokładnie obojętna jak każda. A że wszyscy w pokoju śpią, ubieram się, biorę aparat i idę na spacer. Przecież nie będę się gapił w sufit. Zresztą całe schronisko jeszcze śpi.
Osada Mt Cook też jeszcze śpi.
Zapowiada się piękny dzień – ani jednej chmury na niebie! Słońce już wstało, oświetla szczyty gdzieś z oddali (osada jest okolona górami). Na trawie jest szron, tak więc musiał być przymrozek.
Idę przed siebie, w górę osady. Po drodze spotykam pierwszych mieszkańców.
Tak, to zwierzę na foto nr 2 to królik.
W Nowej Zelandii nie ma większych ssaków rodzimych niż coś wielkości szczura. Króliki zostały zawleczone i nie są specjalnie lubiane (jak w Australii). To samo dotyczy oposów. Dlatego wędrówka po górach, lasach i innych terenach nie jest niebezpieczna. Nie ma niedźwiedzi, kozi, saren itd. Nie trzeba się obawiać o siebie jak i o płoszenie zwierząt. Jest za to sporo ptaków, ale o tym innym razem.
Idąc w górę osady dochodzę do Hermitage Hotel – największego budynku. Jest to w zasadzie kompleks muzealno – hotelowy. Chociaż bardzo duży, jest znakomicie wkomponowany w tło.
Gdy się wałęsam po okolicy, nagle zza pobliskiej grani wychodzi słońce.
Widno robi się w jednej chwili, jakby ktoś zaświecił światło. Wrażenie – niezapomniane.
Jak wspomniałem, Mt Cook jest niewielką osadą. Myślę, że może jest dwa razy takie jak Ustrzyki Górne. Dlatego dziwi mnie, gdy widzę budynek szkoły (chociaż budynek to za dużo powiedziane). Z początku mnie to dziwi – potem okaże się, że nawet w najmniejszych miejscowościach są szkoły.
Pomału wracam do schroniska, czas coś zjeść i iść w góry.
Wracając spotykam kaczki, już dobrze oświetlone…
… i znanego z Polski kosa. Jakoś mi się cieplej robi.
Jak przyszedłem, schronisko pomału budziło się do życia.
W schroniskowej kuchnio-jadalni jemy śniadanie i o jakiejś względnie wczesnej porze wychodzimy.
W okolicy jest trochę celów. My musimy skupić się na tym najważniejszym, tzn. na Mt Cook. Oczywiście nie ma opcji, żebyśmy na niego weszli (ma jedyne 3.700 m z hakiem), ale podejść trzeba jak się najbliżej da.
W schronisku zapoznajemy się z różnymi trasami w okolicy. Pod tym względem NZ jest bardzo przyjazna dla turystów. Wszędzie, w każdym takim miejscu, jest masa folderów, map, jakichś ulotek i innych rzeczy, oczywiście darmo. Wszystko jest opisane, rozpisane, zaznaczone – aż głowa boli.
W pierwszych krokach kierujemy się pod Mt Sefton. To ten pik widoczny z dna doliny i z osady. No i ze schroniska również. Wygląda może nieco skromnie, ale mierzy 3.150 m i jako taki góruje nad osadą Mt Cook o 2.400 m. Dla porównania dodam, że Rysy górują nad Morskim Okiem o jedyne 1.100 m, a największa różnica w całych Tatrach wynosi około 1.800 m gdzieś chyba w okolicy Krywania.
Pod Mt Sefton mamy jakieś 7-8 km, więc podjeżdżamy autem na parking odległy o 5 km. Nikt tam nie chodzi, jeśli może jeździć. Jak to bywa w tak zwanych krajach mocno rozwiniętych, czas potrzebny na pokonanie danego odcinka podaje się najczęściej dla jazdy samochodem.
Na przykład, dialog ze schroniska:
– Parking jest 5 minut drogi stąd.
– To bardzo blisko.
– ??
– 5 minut pieszo?
– Och nie, skądże. Samochodem.
– A ile by się szło?
– Hm… mhm… nie wiem… może 40 minut?
Nie muszę dodawać, że pieszo nie chodzi nikt.
Jak już dojeżdżamy do parkingu, idziemy do punktu widokowego pod Mt Sefton. Prowadzi tam szeroka, wygodna, wyżwirowana ścieżka. To taki standard w NZ.
Okolica za nami też jest malownicza.
Jak się dobrze przypatrzycie, to pod szczytem z prawej strony, mieści się osada Mt Cook. Z daleka widać ją tylko co po olbrzymim kompleksie hotelowym. Samej osady, mającej bardzo niską zabudowę, praktycznie nie sposób dostrzec.
Po kilkudziesięciu minutach spokojnego marszu dochodzimy do punktu widokowego. Ściana robi wrażenie.
Sam pik jest ponoć trudnym celem, trudnym i niebezpiecznym (lodospady).
Lodowiec oczywiście się topi, tworząc malownicze jezioro. A w tle widać Mt Cook i morenę czołową.
Jak widzicie, woda jest bardzo różnokolorowa. Od wapiennej szarości aż po turkus. To chyba kwestia filtracji oraz składników mineralnych. Tak mi się przynajmniej wydaje.
Z tego miejsca można podejść jeszcze w lewo, ale już bardziej po partyzancku. Zakazu nie ma, ale ścieżki też nie.
Stojąc trochę i patrząc dookoła, obserwujemy małą lawinę. W końcu jest późna wiosna, a lodowiec żyje.
A że mamy dobre światło, można się pokusić o parę ciekawszych fot.
Jak ktoś nas wkurzy, to powiemy żeśmy byli w Himalajach.
Znad punktu widokowego (Kea Point) wracamy na parking, żeby pójść w stronę Mt Cook. Po krótkim odpoczynku idziemy w głąb doliny.
Szlak nie jest długi, około trzy godziny tam i z powrotem. Oczywiście prowadzi wygodną, szeroką, wyżwirowaną ścieżką.
W chwilach odpoczynku spoglądamy i przed siebie, i za siebie.
Góry wyrastają tu prosto z równiny, a nie tak jak u nas z dolin. Wrażenie jest niesamowite – teren płaski jak stół i nagle wyrasta masywny grzbiet górski. Błękitna kropka daleko w tle to koniec jez. Pukaki.
W miarę posuwania się (mozolnie, bo słońce świeci solidnie), rośnie widok na Mt Cook.
A z boku widać jeszcze Mt Sefton.
W pewnej chwili słychać huk lawiny spod niego. A więc w tych górach również nie ma żartów.
Pokonawszy wzgórek którejś tam moreny, widzimy co przed nami.
Po prawej stronie zdjęcia jest potężny most wiszący, którym wiedzie szlak.
Takich mostów jest trzy. Wiszą wysoko nad dnem strumienia, zresztą sam strumień też jest niczego sobie.
Mały niebieski punkcik pośrodku mostu to moja żona.
Nie muszę dodawać, że most wiszący ma to do siebie, że trochę nim chwieje i jest wąski. Dwóm osobom trudno się wyminąć. Ma też swoją nośność – 20 lub 25 osób.
W dole huczy strumień, chociaż w zasadzie na wielkość jest to rzeka. Większe kamienie na foto mają w rzeczywistości wielkość samochodu osobowego.
Drugi lub trzeci mostek, tym razem ja na środku.
Pomału dochodzimy. Końcem szlaku jest tu jez. Hoovera, które tworzy woda topiąca się z lodowca Hoovera, który z kolei znajduje się na zboczu Mt Cook.
I jesteśmy nad jeziorem. To koniec szlaku. Dalej wstęp już tylko dla tych, którzy na Mt Cook szukają czegoś konkretnego. Żeby nań wejść, będą mieć do pokonania kilka kilometrów w poziomie i prawie 3 km w pionie.
Dwóch takich młodych ludzi zresztą mijamy. Chłopaki bardzo różnią się strojem i wyglądem od całej reszty idących tą ścieżką. Poza tym mają wszystko co trzeba, w tym szable śnieżne. Przypominam sobie czas, kiedy i my wyglądaliśmy i byliśmy wyekwipowani podobnie. Łezka w oku, przez co zapominam uwiecznić chłopaków na foto.
Jezioro Hoovera ma wodę w kolorze brudnej zaprawy budowlanej, jak to jezioro utworzone przez wodę spod lodowca.
Mimo to, Mt Cook odbija się w nim w całej okazałości.
Na brzegu widać też sylwetki ludzików.
W wodzie pływają mniejsze i większe fragmenty lodowca.
A grań po lewej stronie też jest niczego sobie.
I jak widać, wychodzą chmurki. A że spędziliśmy tam trochę czasu, wracamy.
Wróciwszy do osady, chodzimy jeszcze tu i tam. Do zwiedzania jest niewiele, ale atmosfera jest znakomita.
Jak wcześniej pisałem, największym budynkiem jest Hermitage Hotel. Budynek jest przepięknie położony, zgrabnie wkomponowany w tło.
Na maszcie przed nim, dumnie powiewa flaga NZ.
Piękne położenie obiektu wynika stąd, że jest on dokładnie vis a vis Mt Cook. W słoneczne poranki, widok szczytu odbija się w przeszklonej powierzchni budynku. Ci co akurat jedzą skromne turystyczne śniadanie w hotelowej restauracji, mogą sobie spokojnie nań popatrzeć.
Jak się dobrze przyjrzycie, w odbiciu na środku też zobaczycie kawałek Mt Cook.
W środku oczywiście jest część hotelowa (nie wiem jakie ceny i wolę sobie nie wyobrażać), restauracja i sklep turystyczno – pamiątkarski. Oglądaliśmy tylko to ostatnie. Na piętrze jest za to część muzealno – popularnonaukowa. Ta część jest niezwykle ciekawa – niestety wiemy to tylko z opisu, bo brakło czasu by tam pójść.
Stamtąd wychodzi się na taras, na którym stoi pomnik „sponsora” tego miejsca.
Tym, którzy są mniej obeznani w zagadnieniach górskich objaśniam, że jest to pomnik Edmunda Hillary’ego. Zaś Hillary jest pierwszym zdobywcą Mt Everestu i – oczywiście – Nowozelandczykiem.
Był skromnym człowiekiem, który od wiosny do jesieni pracował w okolicach Auckland, a zimą biegał po Alpach Południowych. Zanim zdobył Everest (i sławę), był pszczelarzem. Nawet potem, pisząc relację o wejściu na Mt Everest, napisał to w taki sposób, żeby wzbudzić wątpliwość, czy faktycznie to on postawił tam stopę jako pierwszy, czy też jego towarzysz Tenzig Norkay. Automatycznie uznano – i uznaje się nadal – że przecież pierwszym musiał być biały, a nie Szerpa.
Pomnik Hilarry’ego jest postawiony w taki sposób, że Sir Edmund stoi i patrzy na Mt Cook.
Hillary jest bardzo mocno obecny w nowozelandzkiej rzeczywistości. Między innymi, jego podobizna widnieje na banknocie 5 NZ$. Trafił tam jako pierwszy z żyjących ludzi, a nie pośmiertnie.
Taki sam banknot, tyle że z autografem Hillary’ego, można kupić na miejscu. Kosztuje jedyne 800 NZ$.
Opuszczamy więc hotel i okolice, wracając do schroniska. Zostawiamy ten teren dla tych wszystkich, którzy w góry przyjeżdżają luksusowym autokarem i dla których ponownie trzeba tłumaczyć z polskiego na nasze:
Wróciwszy do schroniska po całym dniu, ogarniamy się i idziemy coś zjeść.
Idziemy oczywiście do kuchnio-jadalni, gdzie posiłki przyrządza się samemu.
Miłośnikom schronisk w stylu tatrzańsko-alpejskim, gdzie osią schroniska jest restauracja ze schabowym, z wurstem czy innym falafelem (plus piwem) pragnę oznajmić, że w NZ takowych schronisk nie uświadczyliśmy. Nie inaczej jest w schronisku YHA w Mt Cook. Za to jest wspaniale wyposażona kuchnia, gdzie może sobie robić jeść kilka osób i jedna drugiej nie potrąci.
Naszym daniem dnia jest zupa chińska plus chleb z pasztetem. Siadamy i jemy. Z samej jadalni nie mam foto, nieładnie było robić je zbyt ostentacyjnie, ale jest ono na drugiej części zdjęcia, które wrzucałem wcześniej – za przepierzeniem.
Posiłek je kilkanaście osób i wiecie co? Jest jeszcze wielka, wielka różnica między naszymi schroniskami a tym tam. U nas w schronisku zwykle się rozmawia, a w jadalni przede wszystkim 😉 Tam – panuje niemal absolutna cisza.
Dlaczego? Bo każdy gapi się w komórkę, tablet albo laptop.
Na foto, na pierwszym planie zauważycie kogoś (w czapce z daszkiem) kto gapi się w komórkę. No i teraz wyobraźcie sobie kilkanaście takich osób, siedzących w jadalni.
Takie czasy.
Obok nas siedzi starszy Japończyk, który właśnie na laptopie na skype nawiązał kontakt z domem i mówi coś cicho do mikrofonu. Jak skończy rozmawiać (ze dwadzieścia minut), siada przed nim młody człowiek, być może wnuk, który stawia na środku wielką patelnię pełną kluchów ze śmierdzącym czosnkiem i czymś tam jeszcze. Zanim zjedzą, odezwą się do siebie może dwa razy, bo młodzian non stop patrzy w komórkę.
Ale wiecie co? Spotkaliśmy Polaków! Jakimś przypadkiem, okazuje się że para młodych ludzi, która też przygotowała sobie posiłek, to nasi rodacy! Chwilę rozmawiamy, bo to niesamowite wrażenie, spotkać naszych na końcu świata 🙂
Są tacy, co twierdzą, że Polacy są wszędzie.Późnym wieczorkiem, jak idziemy spać, w hallu natykamy się na tabliczkę, z której wynika, że to musi być prawda. Zwróćcie uwagę na pierwszy wpis po lewej.
Coś jest na rzeczy!
Potem zbieramy się do snu w naszej zbiorówce. Noc druga – i ostatnia, bo następnego dnia po śniadaniu jedziemy dalej. Mojej żonie zostaje to samo łóżko co poprzednio, a że łóżko obok zrobiło się wolne, to się przenoszę.
Moja (i nasza) radość jest krótka.
Łóżko pode mną zajmuje starszy Japończyk, który siedział w jadalni i jadł kluchy z czosnkiem. Ponieważ czosnku sobie nie żałował, od razu poczułem, jak wszedł do pokoju. Jasna cholera!
Przed świtem budzę się i czuję się jakbym siedział w okopach podczas pierwszej wojny światowej gdzieś pod Ypres. Mimo spania z twarzą w poduszce, nie potrafię pokonać siły japońskiej broni chemicznej, przetworzonej biologicznie. Aż szczypie w oczy.
Jednym ruchem otwieram okno, przy którym szczęśliwie śpię. Zimno wchodzi momentalnie, ale nie muszę mówić, czy to gdzieś mam i ewentualnie gdzie 😉 A w głowie opracowuję sobie nieskomplikowane sytuacje, jaką mową ciała posiłkować się w razie gdyby czosnkowy turysta próbował je zamknąć. On jednak śpi słodko i smacznie.
Jak wstaliśmy (amator czosnku nadal spał), momentalnie wyszliśmy z pokoju. Przechodząc koło łóżka przy drzwiach (na którym spałem poprzedniej mocy), widzę twarz śpiącej tam dziewczyny. Ma minę jakby spała na tłuczonym szkle.
W jadalni jemy skromne śniadanie, potem zbieramy nasze manele i opuszczamy gościnne schronisko.
Pożegnalny rzut oka na Mt Cook.
Tego dnia jedziemy do Queenstown (ok. 250 km). W dużym uproszczeniu mówiąc, to takie nowozelandzkie Zakopane.
Droga oczywiście jest pusta.
następne: Dygresja (1)
poprzednia: W kierunku Mt. Cook
powrót do początku: Wstęp | Wyspa Południowa