Queenstown

Queenstown jest sporym miastem, jak na warunki nowozelandzkie i jak na Wyspę Południową. Ze względu na duży ruch turystyczny jest dostępne również drogą powietrzną – na tutejsze lotnisko można przylecieć z większości lotnisk na Wyspie Północnej. Jest znanym ośrodkiem narciarskim.

Przyjechaliśmy do Queenstown w niedzielę, więc znalezienie noclegu w wersji ekono było mocno utrudnione. Tym niemniej udało nam się znaleźć nocleg za 60 NZ$ w ośrodku Pinewood.

Ośrodek malowniczo położony na uboczu jest dość rozległy, składa się z kilkunastu domków. Z zewnątrz wyglądają całkiem możliwie, a środku widać jednak, że lata świetności przypadły dawno temu i w zupełnie innych czasach.

Z okna mamy za to całkiem niezły widok.

Zostawiwszy manele, idziemy w miasto.

Mijamy boisko do rugby z budującą się infrastrukturą.

Jednostka straży pożarnej.

Góra, na którą można wjechać kolejka linową i wszystko sobie pooglądać. Nam było szkoda na to czasu (i dolarów też).

Centrum miasta jest całkiem całkiem.

Jedną z większych atrakcji Queenstown jest jezioro, nad którym jest położone. Nazywa się Wakatipu.
Oczywiście można sobie po nim popływać i pooglądać okolice.

Na samym brzegu jest krótki kawałek kamienisto – żwirowej plaży. Oczywiście plaża jest czysta.

Na ostatnim foto widać w tle żółtawą bramę. Jest to brama wejściowa do parku w Queenstown.

Park założono po pierwszej wojnie światowej. Jak dla mnie mało ciekawy, ale że posadzono tam kilka brzóz (których w naturze na półkuli płd. nie ma), toteż widać go z oddali.

I kilka uwag natury ogólnej.

W NZ widuje się sporo pomników i w ogóle pamiątek związanych z pierwszą wojną światową. Dlaczego? Ano dlatego, że był to chrzest bojowy Nowozelandczyków (i Australijczyków przy okazji), który nadto pokazał im, że mimo położenia geograficznego, należą do tej części świata.

Chrzest bojowy był obfitujący w trupy – bitwa pod Gallipoli. Linków ani literatury nie podaję, można to znaleźć samemu. Jako ciekawostkę przytoczę, że znany zespół metalowy Sabaton poświęcił temu jeden utwór, o tytule Cliffs of Gallipoli.

Wejście do wyżej wspomnianego parku prowadzi bramą, na której są odpowiednie napisy ku pamięci itd. Nie mam zdjęcia z bliska. Natomiast sam park jak to park – nic ciekawego.

Z racji weekendu kręci się tam sporo ludzi, zwłaszcza że jest ciepło. Co ciekawe, nikt nie chodzi w sandałach – wszyscy mają kryte buty. Dla odmiany – my w sandałach. Strój mój trochę głupi, bo sandały do polaru średnio pasują, ale niech tam.

Foto na tle jednego z symboli NZ – liścia paproci. Jako taki jest również symbolem reprezentacji NZ w rugby (ponoć NZ jest najlepsza w te klocki na świecie, jak powiedział mi jeden fan rugby w Warszawie).

A z sandałami mieliśmy w tymże parku pewną przygodę.

Otóż moja żona siadła sobie na ławce, zaś ja poszedłem na wzgórze, gdzie miało coś tam być i na co chciałem spojrzeć. Przechodziło obok trzech względnych młodzieńców, w stanie po spożyciu, ale umiarkowanym. Rozmawiali między sobą dość intensywnie, przystanęli, aż jeden odważniejszy (albo najtrzeźwiejszy) podszedł do mojej żony i spytał – czy jest z Kanady. Uzyskawszy odpowiedź przeczącą, grzecznie zapytał w takim razie skąd. Uzyskawszy po kilku zdaniach odpowiedź, że z Polski, ucieszył się jak dziecko, zrobił żółwika i radośnie oznajmił kolegom „a nie mówiłem…?!!”.

Do dziś dnia nie umiemy pojąć, w jaki sposób sandały z Alviki skojarzyły mu się z Polską…

Uwagę chłopców przyciągnęły sandały. Dlaczego – to nie wiem, ale wiem, że w całym Queenstown (i potem też) nie widzieliśmy nikogo w sandałach. Nie mam oczywiście na myśli klapek basenowych lub podobnych made in Wietnam, ale porządne sandały. Jedynym osobami w sandałach bywaliśmy my.

Owszem, są kraje czy regiony na świecie, gdzie z przyczyn kulturowych stopa powinna być zakryta w całości (np. Ameryka Pd.). Ale o Nowej Zelandii na ten temat nic nie słyszałem i nie przeczytałem. Na pewno nie wchodzą w grę kwestie bezpieczeństwa przed łażącym czy wijącym się paskudztwem, bo tego tam nie ma.

Przy okazji, dygresja o kobietach i ich urodzie… niech będzie kilka słów i na ten temat.

Jakie są zatem kobiety w Nowej Zelandii?

Podając tu skalę, przeniesioną z jednego ze znanych polskich filmów i przyjmując, że moglibyśmy się poruszać w następujących obszarach:

– wysoka middle class,
– taka middle middle class,
– i nisoka middle class,

muszę stwierdzić, że przytłaczająca większość Nowozelandek nie łapie się nawet do tej ostatniej. Mam na myśli oczywiście kobiety (tu nastąpi niemodne słowo – ) rasy białej. (O Maoryskach jeszcze będzie mowa, a Azjatki wyglądają różnie.) Uroda ich jest absolutnie nieabsorbująca, w dodatku wiele z nich jest (mówiąc językiem medycznym) nadmiernie odżywionych, a przy tym zadbanych w sposób niezbyt ostentacyjny.
Polki z całą pewnością są ze trzy klasy wyżej. Bardzo przeciętna Polka byłaby tam całkiem atrakcyjna.

A skoro byliśmy przy kobietach, to u typowej Nowozelandki, pracującej w biurze w naszym motelu, wykupiliśmy wycieczkę do Milford Sound. O tym napiszę w kolejnej odsłonie.

Zanim przejdę do opowieści o Milford Sound, wrzucę poglądową mapkę.

Jest na niej Wyspa Południowa i kolorami zaznaczone etapy naszego podróżowania na niej. Czerwona kreska – z Christchurch pod Mt Cook, czarna – spod Mt Cook do Queenstown, wreszcie niebieska – z Queenstown do Milford Sound (i z powrotem).

następne: Milford Sound (cz.1)

poprzednia: W kierunku Queenstown

powrót do początku: Wstęp | Wyspa Północna