Milford Sound (cz.1)

Milford Sound stanowi jedno z nowozelandzkich must see. Jest to długi na 20 km fiord, okolony dziewiczą przyrodą pośród mniejszych i większych ścian skalnych. Zresztą cały obszar południowo-zachodniej części Wyspy Południowej stanowi jeden wielki park narodowy. Jest to Fiordland National Park, wielkością odpowiadający mniej więcej średniej wielkości województwu w PL. Na mapce na poprzedniej stronie, zaznaczyłem go brązowym prostokątem.

Obszar ten składa się niemal tylko i wyłącznie z fiordów, gór, lasów i jezior… w dużej części niedostępny, chyba że z morza lub ze śmigłowca. Jest praktycznie niezamieszkały, niemal nie ma tam dróg bitych (oprócz drogi do Milford Sound).

Jako że must see ma swoje prawa, to i my chcieliśmy zobaczyć ile się da. Z Queenstown jest to spory kawałek (prawie 300 km), więc odpuściliśmy sobie jazdę samochodem na rzecz całodniowej wycieczki autokarem.

Musieliśmy wstać mocno wcześnie, żeby zabrać się około godz. 6:00.

Ruszamy z rana, tuż po 6:00. Całe Queenstown jeszcze śpi. Pogoda nie dopisuje – trudno. Jest pochmurno i – jak zwykle – wietrznie. Autokar sprawnie i szybko pokonuje serpentyny drogi wiodącej nad jeziorem. Nie ma tłoku, zajęta jest może połowa miejsc.

Po jakimś czasie jezioro się kończy i zostają – tradycyjnie – same góry.

A skoro góry – to i owce.

Nie wiem czy wiecie, ale Nowa Zelandia przoduje w ilości pogłowia owiec. Na Wyspie Południowej na pewno jest ich ileś razy więcej od ludzi. Dziennie widywaliśmy ich nie setki, ale tysiące. Są praktycznie wszędzie.

To te białe kropki, dzięki temu widać skalę. Takich widoczków dziennie bywało kilkadziesiąt.

Po niecałych dwóch godzinach przyjeżdżamy do Te Anau.

O ile Queenstown jest odmianą naszego Zakopanego (całkiem sporą zresztą), o tyle Te Anau jest niewielką, ostatnią miejscowością przed wjazdem na teren parku narodowego. Oczywiście leży nad jeziorem, bo gdzieżby inaczej, otoczonym górami. Na zwiedzanie nie mieliśmy prawie wcale czasu, bo autokar stanął na krótko, na przysłowiową kawę (naturalnie w konkretnym miejscu 😉

Tuż obok przystanku był sklep z tak zwanymi pamiątkami i innymi gadżetami, które nas bynajmniej nie kusiły.

Najważniejsi byli tutaj jednak ci, którzy oczywiście nie czytają po angielsku.

Co jak co, ale tłumaczenie na japoński, że to toaleta, jest infantylne. Ale może tylko w moim odczuciu.

Chodzimy po niewielkim centrum miasteczka. Jest zbyt rano, by się coś działo. Za to roślinność jest ładna.

I jak na warunki nowozelandzkie, duża nowoczesna stacja benzynowa.

Po kilkunastu minutach ruszamy dalej.

Wyjeżdżamy z Te Anau jadąc już w kierunku Milford Sound. Jest to 90 km drogi przez pustkowia – przyrodę.

Oprócz sporadycznie jadących autokarów, innych pojazdów na drodze właściwie nie ma.

Na jednym z nielicznych parkingów zatrzymujemy się na chwilę (toaleta).

Okoliczności przyrody są całkiem-całkiem, szkoda tylko, że pogoda nie rozpieszcza.

Zatrzymujemy się też nad jeziorkami z wodą o interesującej barwie. Mirror Lakes są naprawdę intrygujące, ale by zrobić odpowiednie foto, warto mieć filtr polaryzacyjny na obiektywie. Inaczej – nic z tego.

Widoki robią się naprawdę ciekawe. Wszystkim chodzą głowy dookoła.

Chociaż przesadziłem pisząc o wszystkich. Są tacy, którzy zatopili się w widokach bardziej wewnętrznych.

Ci jakże zaabsorbowani „okolicznościami przyrody” turyści spali całą drogę. Po co jechali? Do tej pory nie wiem.

W jednym z miejsc kończy się sławny górski pieszy szlak turystyczny zwany Routeburn Track. Przechodzi się go w jedną tylko stronę, zajmuje to pięć dni, nocuje się w odpowiednio oddalonych schroniskach. Ilość osób na szlaku jest ściśle limitowana, trzeba się zapisywać z wyprzedzeniem. Przejście szlaku na pewno jest powodem do dumy, głównie z tego powodu, że często trzeba się zmierzyć z trudnymi warunkami pogodowymi.

Dalej droga się zwęża, prowadząc wzdłuż sporego strumienia, wśród głębokich lasów i skalnych zboczy.

Po pewnym czasie, dolina się kończy… a ciąg dalszy drogi biegnie tunelem wydrążonym w skale. Jak się okazuje, przez wiele wiele lat jedyną drogą do Milford Sound była droga morska. Oczywiście droga ta była używana sporadycznie, bo w Milford Sound prawie nikt nie mieszkał.

Po przejechaniu na drugą stronę, od razu trafiamy w mocno mroczne środowisko.

Dookoła są tylko potężne ściany skalne, z których spada pełno wody. Nasz autokar był wyposażony w częściowo przeszklony dach. Gdy się jedzie ostatnim odcinkiem drogi, można podziwiać kilkusetmetrowe ściany skalne bezpośrednio przez dach. Wrażenie jest niezapomniane – wierzcie mi: naoglądałem się ścian w Tatrach i w Alpach, ale tamte zajmują u mnie pierwsze miejsce. Były wręcz na wyciągnięcie ręki.

następne: Milford Sound (cz.2)

poprzednia: Queenstown

powrót do początku: Wstęp | Wyspa Południowa