Milford Sound, w sensie osady, składa się: z portu (bardzo niewielkiego), kilku niedużych budynków (jakiś hostel plus bar) i lotniska, a raczej mini-lotniska. Nie wiem, czy ktoś tam mieszka na stałe. Lotnisko jest na tyle małe, że lądują tam tylko awionetki. Szczerze mówiąc, nie wiem czy chciałbym tam przylecieć, bo trudno się pozbyć wrażenia, że podejście do lądowania może być mało zabawne. Jak się wydaje, najpierw trzeba wylecieć nad morze, tam się zniżyć i od strony fiordu podejść do lądowania.
Na tym (mało udanym) foto widać prawie całe Milford Sound. Lotnisko jest prawie pośrodku, nieco po prawej, vis a vis góry, prostopadle do niej.
A oto port.
Z bliska:
i z dalsza:
Budynek portu jest nieduży, ale urządzony ze smakiem, jak prawie wszystko co dotyczy turystyki w NZ.
Po kilkunastu minutach, wsiadamy na nasz statek na około dwugodzinny rejs po fiordzie i sprawnie wypływamy z portu.
Pierwsze wrażenie: przez kiepską pogodę nic nie zobaczymy. Chmury nisko, od czasu do czasu popaduje deszcz lub deszczyk, do tego oczywiście cholernie wieje.
Drugie wrażenie: nawet w taką pogodę warto zobaczyć Milford Sound. Na pewno ma inny urok w pogodę piękną i słoneczną, ale wtedy przypuszczalnie jest innym Milford Sound.
Co więc ciekawego?
Szczyty i ściany, jak to na dwudziestu kilometrach fiordu, wodospady, bujna roślinność, zero śladów ludzkiej egzystencji…
Symbolem Milford Sound jest Mitre Peak (1.695 m). To ten wyższy wierzchołek chowający się w chmurach. Widać go krótko po wypłynięciu z portu, potem chowa się za załomem ścian fiordu.
No więc płyniemy.
Jak widać z fotek, co jakiś czas podpływamy pod któryś z brzegów fiordu. Nie ma obaw, że statek zrobi sobie jakieś kuku – przy brzegu jest kilkanaście metrów wody.
Woda kusi kolorami, ale plażowiczów to tu nie będzie…
Gospodarzami są tu lwy morskie i pingwiny.
Te pierwsze są mocno niepłochliwe.
Wbrew pozorom, ta wdzięczna poza to ostrzeżenie dla nieproszonych gości.
O ile lwy morskie są niepłochliwe, o tyle pingwiny – owszem. W związku z tym wypatrzeć je trudniej, szczególnie że są przecież sporo mniejsze.
Ale udało się.
Pomału zbliżamy się do wylotu fiordu, przed nami już otwarte Morze Tasmana.
A za nami czeluść fiordu.
Wracamy do portu, ale niekoniecznie linią prostą, tylko bardziej wodospadową.
Jedną z atrakcji jest bowiem podpłynięcie niemal pod jeden z wodospadów.
W Milford Sound jest ich pełno, o najróżniejszych kształtach i długościach.
Ostatni z tu uwiecznionych był tuż przy porcie.
A ten pod który podpłynęliśmy, też był niezły, ale foto popsuła swoją obecnością jedna pani, której tylna część ciała mocno zaistniała w kadrze.
Pozostaje jeszcze kontemplacja roślinności…
oraz przeciwnych zboczy fiordu…
… na tle których widać statek takich samych turystów jak my.
To biała kropka pośrodku, którą niżej daję na zoomie.
Wypatrzyliśmy też grupę kilkunastu turystów, przemierzających fiord na kajakach. Wielki szacun! Mimo tak niesprzyjającej pogody, wybrali się na tak trudną, na pewno obiektywnie niebezpieczną i wymagającą wycieczkę. Nie zobaczylibyśmy ich, gdyby nie intensywnie żółty kolor kajaków. Płynęli bowiem blisko brzegu fiordu – w tym miejscu i tak woda była wystarczająco głęboka, by się utopić ileś razy w razie wypadku lub umrzeć wskutek hipotermii po paru minutach znajdowania się w wodzie. Na fotce, ich kajaki to niewielkie żółte kropki nieco poniżej styku lądu z wodą.
Zaś gdy już dopływaliśmy, przez sekundę wyjrzało słońce, ale to dosłownie przez sekundę. I woda z turkusowej zrobiła się szmaragdowa.
Jak wspomniałem, upału nie było, trochę czasu spędzaliśmy w środku, pod pokładem, głównie z powodu wiatru i deszczu.
Na zewnątrz czapka była mocno wskazana.
Co można powiedzieć o samej organizacji tego typu rejsu: ano to, że diametralnie różni się od tego, co spotykamy w naszej części świata.
Statek jest dużo wygodniejszy, lepiej wyposażony, niż te które wożą turystów po różnych morzach jońskich, bałtyckich, egejskich, czarnych czy adriatykach. I nie jest to tylko kwestia gustu.
To również kwestia tego, że nie sprzedaje się biletów do zdechu, a turyści muszą siedzieć na rozkładanych krzesłach. Tutaj nie trzeba było się martwić, że ktoś mi zajmie miejsce. Zaś jak statek podpłynął do ciekawszego miejsca, nie trzeba było się przeciskać na dziób, rozpychając łokciami żeby po dopchaniu się zrobić jakieś urywane zdjęcie. I to nie tylko kwestia kultury, ale przede wszystkim potraktowania turysty jak człowieka, a nie jak portfela. Takie przynajmniej zostało nam wrażenie. I co jeszcze: po uszach nie wali jakieś pacific-disco, tylko szumi woda i wiatr.
Na wyświetlaczu mogliśmy śledzić wskazania echosondy, tudzież śledzić przez szybkę miejsce pracy jedynego marynarza – chyba najlepiej nazwać go kapitanem.
A że pogoda była nietęga? Cóż, to też ma swój urok.
Lokalne przewodniki mawiają, że Milford Sound jest jednym z najbardziej deszczowych miejsc na Ziemi. Osobiście w to nie wierzę, bo roczna średnia 615 cm jest dość daleka do światowych rekordów, chociaż jest to jakieś 10-12 razy tyle co w PL. Ale jest faktem, że tam na trzy dni – przed dwa dni pada. Ciągła wilgoć, czy to z opadów, czy też z morza powoduje, że jest to z pewnością jedno z najbardziej wilgotnych miejsc na Ziemi.
Gdy wsiadaliśmy do autokaru w drogę powrotną, sympatyczny kierowca powiedział, żebyśmy się nie martwili, bo jak on tu jeździ ileś miesięcy, to pocztówkową pogodę widział tylko raz lub dwa. Nawet jeśli to była bardzo miła z jego strony przesada, to na pewno jest coś na rzeczy.
Gdybyście chcieli zobaczyć jak wygląda owo pocztówkowe Milford Sound, polecam zerknięcie na foto z Wikipedii:
https://en.wikipedia.org/wiki/Milford_Sound
W drodze powrotnej z Milford Sound do Queenstown, przed tunelem, spotykamy jeden z endemitów nowozelandzkich: jedyną na świecie górską papugę, która nazywa się kea.
Zwierzak, na dużym zoomie, prezentuje się z grubsza tak:
Ptaszysko jest duże, wielkości sporego gołębia, a przy tym – co ciekawe – niepłochliwe. Widać, jak sobie spaceruje pośród aut oczekujących na wjazd do tunelu.
Papuga nie dość, że niepłochliwa, to nawet bywa odważna do tego stopnia, że zaczepia. Ponoć potrafi nawet stukać dziobem w samochód, jak siądzie na dachu. Ludzi też się nie boi, dlatego w miejscach jej występowania można znaleźć takie oto na przykład tabliczki:
Papuga w locie efektownie prezentuje czerwone upierzenie dolnej części skrzydeł. Na foto akurat nie mam, ale mam foto odpowiedniej tablicy:
Jak nietrudno się domyślić, wszyscy nasi towarzysze wycieczki byli zainteresowani ciekawskim ptaszyskiem.
Oczywiście oprócz dwójki młodzieży, zafascynowanej tak jak poprzednio.
A w drodze powrotnej, przemiły (i cholernie niewyraźnie mówiący) kierowca puszcza film o jednym z lokalnych bohaterów, u nas raczej nieznanym, a mianowicie Herbercie Munro. Facet pół życia majstrował motor, którym chciał pobić rekord prędkości. W końcu mu się udało, wiele lat po wojnie, gdy był już dziadkiem. Film jest kapitalny, polecam (nie wiem czy jest po polsku).
Wróciwszy na kwaterę, robimy w pralni pranie, rozmawiamy z naszymi współlokatorami, starszym sympatycznym małżeństwem Argentyńczyków, chwilę się zastanawiamy czy nie pójść na jakieś urodziny, które odbywają się po sąsiedzku….
… ale idziemy spać.
Następnego dnia opuszczamy kwaterę. Chociaż trochę stara i zapuszczona, dawała wystarczające jak dla nas minimum. Mieliśmy skromny, trochę ponury pokoik, ale dla nas akuratny… przecież nie siedzieliśmy tam, tylko spaliśmy.
Na dole była część salonowo – kuchenna, wspólna dla nas i lokatorów jeszcze dwóch pokoi. Oprócz wspomnianych starszych Argentyńczyków, byli to dwaj młodzieńcy, którzy weekend spędzili na rozrywkach związanych z wlewaniem w siebie etanolu… ale byli niekłopotliwi, bo chyba mieli słabe głowy i większość czasu ich nie było lub spali.
Jak wspomniałem, następnego ranka jedziemy dalej.
następne: Dygresja (2)
poprzednia: Milford Sound (cz.1)
powrót do początku: Wstęp | Wyspa Południowa