Kolejnym naszym celem było odwiedzenie południowych zakątków Wyspy Południowej, mianowicie Invercargill i Bluff.
Droga na południe (czyli w gruncie rzeczy na północ, bo na tamtej półkuli słońce świeci odwrotnie, o czym jakoś na samym początku pisałem), po opuszczeniu górsko – jeziorowych okolic Queenstown jest mało ciekawa. Jakieś 200 km jazdy po terenie mało urozmaiconym, niezbyt widokowym, po prostu niespecjalnie ciekawym. Podobnie, mijane miejscowości nie powalają.
Dominuje niska zabudowa, czasami niekoniecznie powalająca – zdarzają się też rudery, jak chyba wszędzie na świecie. Nawet z punktu widzenia Nowej Zelandii, jesteśmy na zadupiu.
Nigdzie nam się nie spieszy, więc w jakimś markecie wielkości małego Lidla robimy zwyczajowe zakupy.
Po jakichś trzech godzinach od wyjazdu z Queenstown, docieramy w końcu do celu naszej podróży, czyli do Bluff.
Z drogi widać wody Oceanu i tamtejszy port.
Pogoda, jak to zwykło być w Zelandii, jest zmienna i momentami pada.
Bluff
Tak w zasadzie w Bluff niewiele jest ciekawego. Port, ale jak to port, zresztą głównie towarowy. Sama mieścina jest mała, żeby nie powiedzieć że pięć ulic na krzyż, sprawiająca wrażenie opustoszałej. Zabudowa pokazuje, że lata świetności ma za sobą… i przy głównej drodze wygląda trochę jak z westernu.
Przyjeżdża się tu zupełnie w innym celu.
Otóż w Bluff kończy się Nowa Zelandia, a ściślej – jest to koniec Nowej Zelandii dostępnej samochodem po asfaltowej drodze. Dalej jest już tylko ocean. Z tego powodu miejsce to w miarę licznie odwiedzają turyści i różni tacy, którzy kolekcjonują bywanie w przedziwnych miejscach.
Myśmy przyjechali do Bluff z tego samego powodu, ale również dlatego, że miał to być mój pierwszy kontakt z Pacyfikiem. W planach mieliśmy też nocleg w Bluff, w jakimś hostelu o wdzięcznej nazwie Bluff Lodge.
hostel
i jego sąsiedztwo
Na miejscu okazało się, że ów hostel (przerobiony z budynku dawnej poczty) nie zawiera żywego ducha, wszystko pootwierane, nikogo z obsługi, chociaż teoretycznie czynny… więc po krótkiej naradzie stwierdzamy, że w tak otwartym miejscu raczej nie zanocujemy.
Zawijamy się więc i jedziemy do zasadniczego celu, czyli wspomnianego końca dróg.
Koniec nowozelandzkich dróg ma miejsce na skraju Bluff, w zasadzie za miasteczkiem, kilka km. Nie sposób go przeoczyć, bo droga się po prostu kończy małą pętlą.
Pogoda jest tradycyjnie nowozelandzka, czyli w pewnej chwili zaczyna lać, żeby za moment przestać.
A tak wygląda koniec dróg…
.. i stosowny drogowskaz na tymże.
Z tabliczek wynika, że do bieguna południowego mamy bliżej niż do równika. Jest to jakaś radość.
Po obowiązkowej kontemplacji miejsca, rozglądamy się po okolicy.
Niedaleko jest jakiś hotel, gdyby ktoś chciał sobie tam przenocować.
Z ciekawości idziemy zobaczyć ceny, ale wychodzi na to, że ceny dań w restauracji są niewiele niższe niż nasz budżet na nocleg tej nocy.
Jakieś 100 – 150 m od sławetnego końca dróg ktoś ma też dość wyszukaną posesję. Co jak co, ale miejsce niezłe.
Na tym ostatnim foto, po lewej stronie, widać początek wzgórza. Jest tam jakiś rezerwat, czy coś podobnego, są ścieżki turystyczne itede, ale nie mamy czasu by tam pójść. Z krótkiego opisu na tabliczkach wynika, że na szczycie wzgórza stoi jakaś armata, która pod koniec XIX wieku miała bronić Bluff przed…. Rosjanami.
Jak się okazuje, pod koniec XIX wieku Bluff było bardzo ważnym portem, bo zatoka ponoć spokojna – w stosunku do wybrzeża zachodniego Wyspy Południowej, to jest Morza Tasmana. I dlatego był spory ruch. Co prawda zdziwiło mnie, że przodkowie Putina zamierzali się na ten port na końcu świata, ale jest to tylko dowód na trwale imperialne ciągoty Rosjan. Bo przecież darmo tej armaty by tu nikt nie stawiał…
Kręcąc się po najbliższej okolicy, grzech nie zapoznać się z oceanem.
Jak wynika z samej nazwy, Pacyfik jest spokojny… toteż trudno mi podejść do wody, żeby nie zostać ochlapanym.
Przenosimy się w małą zatoczkę, gdzie woda wydaje się spokojniejsza.
Kontemplujemy przyrodę, między innymi zdumiewając się wysokością traw i kęp juki. Jak się później okazało, juki wcale nie były tutaj takie wielkie jak gdzie indziej, chociaż trawy – i owszem.
Oczywiście odwiedzamy starą latarnię morską (w NZ jest masa podobnych, niewielkich i malowniczych latarni).
Wielkim zaskoczeniem jest to, że na czystym piasku zatoczki nie ma ani jednego śmiecia. Nie tylko zresztą na piasku, ale w pobliżu, w trawie, w krzakach, między kamieniami – nigdzie. Wodorosty, muszelki, patyki – i zero papierów, plastiku, szkła, petów, po prostu zero.
Kilka informacji na temat portu w Bluff: z tego co zorientowaliśmy się, jest on dość intensywnie używany. Przechodzi przez niego bardzo dużo fosforytów (to te same surowce naturalne, z których niegdyś słynęło Nauru… skąd teraz są sprowadzane do NZ to nie wiem). Niedaleko Invercargill działa spory kombinat produkujący nawozy sztuczne. Ziemia w NZ jest ponoć niezbyt urodzajna i użytkowana rolniczo wymaga stałego nawożenia.
A że gdzie drwa rąbią to i wióry lecą, to niewątpliwie nie każdy statek bezpiecznie dopłynął do portu. Tych, których zabrała woda, upamiętnia symboliczny, ale sugestywny pomnik.
Będąc w Christchurch, zapoznaliśmy się z lokalnym kolorytem (o ile można to tak nazwać) w postaci zagrożenia trzęsieniem ziemi. W Polsce nam to nie grozi… ale widocznie jakoś te plusy dodatnie i plusy ujemne muszą być sprawiedliwie rozdzielane: nam przypadły wojny, a im – zagrożenia naturalne.
Mieszkając w Bluff trzeba pamiętać o tsunami.
Miejscowi pewnie o tym wiedzą, nas ostrzegają specjalne tabliczki.
Jako że dzień się ma ku końcowi, a możliwości spędzenia nocy w Bluff jest problematyczna, zdecydujemy się wrócić do Invercargill z nadzieją, że w większym mieście jest więcej możliwości.
następne: Dygresja (3) – samochód w NZ
poprzednia: Glenorchy
powrót do początku: Wstęp | Wyspa Południowa