Dunedin (1)

Po całym dniu, spędzonym w wietrznym, deszczowym, ale i jakże malowniczym Catlins, wieczorem dojeżdżamy do celu naszej podróży – do Dunedin.

Dunedin jest całkiem sporym miastem, chyba drugim co do wielkości na Wyspie Południowej, po Christchurch. Jest przy tym dość rozległe, a my chcemy znaleźć nocleg gdzieś blisko centrum. Nie jest to proste, chyba że ma się budżet odpowiednio spory. Nasz budżet taki nie jest. Ale po dłuższym przeszukiwaniu Internetu, dnia poprzedniego, znajdujemy hostel położony naprawdę niedaleko centrum. Wygląda na fotkach zachęcająco, do tego sensowna cena, własny parking (zaklepujemy miejsce), no i darmowe wifi.

No i dojeżdżamy na miejsce.

Z daleka budynek wygląda ładnie – stylowo i w miarę zadbanie.

Niespecjalnie widzi nam się parking. Jest mały, może na cztery samochody, no i oczywiście zajęty.

Z trudem znajdujemy jakieś miejsce na ulicy (zakazy) i idziemy do hostelu.

Po wejściu ukazuje nam się ponura recepcja, zakratowana od góry do dołu. Na jakichś kartkach wiszą informacje, żeby generalnie nie przeszkadzać, a recepcja jest czynna (dajmy na to) od 18:00 do 20:00, a rano to w ogóle pół godziny.

Po kilku minutach oczekiwania, kiedy zastanawiamy się co dalej, od strony zakratowanej recepcji podchodzi jakieś dziecko, a po chwili dorosły. Pan Chińczyk, który ten interes prowadzi, z szerokim uśmiechem. Krótkie gadu gadu, wystarczy mu jeden paszport do spisania danych (wszędzie chcieli dwa), cash do ręki, do drugiej ręki klucz. Pytamy, co z parkingiem. Jegomość się dziwi („zajęte?”), po czym mówi, że za chwilę będzie coś wolne.

A Internet? Jest, oczywiście, za free, nawet na jednej z przylepionych kartek podane jest hasło. Robimy foto hasła, bo jest zawiłe (nie chce mi się szukać w fotkach, ale brzmiało coś jak konik morski i ze dwie cyfry).

Klimat, którzy przypomina nie przyjazd do hostelu, ale przyjazd do niskobudżetowego burdelu w Chinatown, umila pojawienie się jakiegoś jegomościa, który czuje się dość swobodnie i zaczyna krótki konwers z panem Chińczykiem. Ów jegomość – Maorys – ma na oko ze dwadzieścia pięć lat, z czego wygląda jakby już z pięć lat przesiedział w wiadomym miejscu odosobnienia, albo był na prostej drodze do tego. Pan Chińczyk rozmawia z nim, susząc zęby w całej okazałości, a nam mówi, że to największy boss tutaj i w ogóle ten interes to tak naprawdę do niego należy. Rechocą obaj, po czym Maorys się zwija.

Cóż, idę do auta, żeby je przeparkować, bo zwolniło się miejsce. Musi ten Maorys odjechał.

Aliści zwolnione miejsce jest w samym rogu parkingu, tym co na poprzednim foto byłoby po skrajnej prawej stronie za krzakiem. Powiem szczerze, że na tym parkingu byłoby trudno wykręcić nawet Fiatem 126p, zwanym potocznie maluchem. Rzecz w tym, że wjechać da się tylko przodem (przynajmniej ja tak bym mógł), a wjazd czy wyjazd tyłem – to nie na moje nerwy i umiejętności jazdy z kierownicą po prawej stronie. Wic polega na tym, że trzeba zrobić ciasny zakręt tyłem prosto na ulicę. To nie byłoby straszne, gdyby nie to, że również trzeba to zrobić z powerem, bo jest tam ze dwumetrowy spadek. Kolejne foto obrazuje, jak wyglądają poziomy.

Zostawiamy więc samochód na ulicy, a majdan zabieramy do gościnnego wnętrza.

Już nam się tam podoba…

Zafascynowanie miejscem naszego noclegu wynika z dwóch faktów: po pierwsze, środek hostelu już na pierwszy rzut oka wygląda na taki, który woła o dziesiątki tysięcy baksów na remont. Jest maksymalnie wyeksploatowany i trudno znaleźć coś, co nie wymagałoby remontu. Wszystko wygląda też po prostu na brudne. Po drugie zaś, absolutnie nie widać, by właściciela interesowało to w najmniejszym stopniu. Dowodem tego są miejsca po naklejkach, które niegdyś wskazywały na przynależność hostelu do najpopularniejszych nowozelandzkich sieciówek. A skoro obiekt nie trzymał żadnych standardów, to i z sieciówkami musiał wziąć rozwód. Skośnooki właściciel nie wyglądał jednak na takiego, co byłby zainteresowany czymkolwiek oprócz zarobku. A szkoda, bo po odnowieniu byłby to naprawdę ładny budynek, z ładnym wnętrzem.

Z darmowego internetu cieszymy się krótko. Działa tylko na dole, a i to ślamazarnie. Po krótkim czasie olewamy przydługie oczekiwanie na załadowanie najprostszych nawet stron, poprzestając na sprawdzeniu poczty (zabiera to na oko pięć minut).

I idziemy do pokoju na górze.

Do naszej części, wydzielonej z korytarza, prowadzą drzwi przeciwpożarowe. Tak przynajmniej widnieje na nich z drugiej strony. A na zdjęciu niżej możecie ocenić ich jakość.

Pokój (numer 12A) jest nadzwyczaj gustowny. Szczególnie podoba mi się łóżko, tak na oko za krótkie jak dla mnie o jakieś 20 cm. Za oknami (każde jest inne) są schody pożarowe. Krzesła i pled na jednym z nich mogą pamiętać królową Wiktorię. Reszta wygląda na płukaną w zimnej wodzie raz na rok.

Idziemy do łazienki.

Łazienka okazuje się jeszcze ciekawsza.

Po lewej stronie, za przepierzeniem z cienkiej dykty, był prysznic i ubikacja. Z wielkim oknem. I schodami pożarowymi za oknem.

Na zdjęciach tego nie widać, ale wszędzie było cholernie zimno.

No nic, idziemy na dół do kuchni.

Fotki nie mamy, ale kuchnia okazała się miejscem odpychającym. Ciemnym i brudnym. Jeść w niej nie będziemy, co to to nie.

Po zagotowaniu wody, wracamy na górę.

W pokoju mamy wielką kartkę, żeby absolutnie nie jeść w pokoju, bo od tego jest kuchnia i jadalnia. Bez słowa olewamy zakaz – jak mamy jeść w brudzie, to tam gdzie nam się zechce, a nie Chińczykowi.

Po jedzeniu idziemy umyć się bardzo z grubsza i – wstyd przyznać – idziemy spać w ubraniach. W łazience nie było nikogo – temperatura i czystość odstraszyły nie tylko nas. Śpimy natomiast we wkładkach do śpiworów – wkładkę uprać łatwo, ze śpiworem gorzej, podobnie jak z całym ubraniem.

Rano powtarzamy rytuał z wieczora, jemy w pokoju, szybko zabieramy się z manelami i schodzimy na dół, starając się niczego nie dotykać. W zakratowanej recepcji oczywiście nikogo nie ma. Wrzucamy przez otwór klucze – i spadamy.

Podam Wam, co to za magiczne miejsce, byście omijali je szerokim łukiem.

Nazywa się Stafford Gables Hostel i mieści się w Dunedin przy 71 Stafford Street.

Gdy wrzucaliśmy swoją opinię na booking, to była na nim tylko jedna… z oceną 10 i pochodząca od jakiegoś Liu, albo innego Chińczyka. Bardzo wiarygodna, prawda? Obiekt był wówczas nowy na bookingu. Dodaliśmy krótką ocenę, że jest tam ciemno, zimno, brudno i ciasno. Tuż przed nami pojawiła się podobna opinia… ktoś miał równie ciekawe doświadczenia, a może nawet ciekawsze, bo pisał również o kałuży moczu pod prysznicem… Początkowo mieliśmy mieszane uczucia, czy walić tak skrajną opinię, ale jednak okazało się, że nie było co się szczypać.

Do tej pory otrzepuję się ze wstrętem, gdy sobie przypomnę to „urocze” miejsce… za jedyne $70 za dwójkę…

Ze względu na to, że mieliśmy zamiar poświęcić na Dunedin i okolice jeden cały dzień, planowaliśmy dwa noclegi w mieście. Ale coś nas tknęło i zrobiliśmy rezerwację u Chińczyka tylko na jedną noc, wychodząc z założenia, że najwyżej to przedłużymy. Błogosławiliśmy mądrość tej decyzji, a jakże…

Otrzepawszy się (również psychicznie) z obrzydliwości miejsca noclegu, wsiadamy do naszej toyoty i odjeżdżamy na zwiedzanie.

następne: Dunedin (2)

poprzednia: Catlins

powrót do początku: Wstęp | Wyspa Południowa