Jako że wycieczka na lodowiec (a ściślej – w pobliże lodowca) trochę nas rozczarowała, a mieliśmy dużo czasu w zanadrzu (bo na lodowce należy wychodzić jak najbardziej z rana), zastanawiamy się co robić z tak pięknie rozpoczętym dniem.
Po chwili namysłu i po analizie dostępnych materiałów decydujemy się na przejażdżkę w kierunku Okarito. Miejsce to wyróżnia się bogactwem przyrody – morska laguna, delta rzeki, nieprzebrane lasy, wzgórza. To jakieś 30 km od lodowca Franza Josefa.
Sama miejscowość Okarito ma rozmiary typowe dla West Coast, to znaczy składa się z jednej drogi i jakichś 30 domów, z czego duża część jest na wynajem. Tłumów nie ma.
Parking też nie powala wielkością.
Decydujemy się na szlak prowadzący lasem na wzgórze – Okarito Trig.
Najpierw wielkie juki.
Potem dłuższy marsz przez podmokłą łąkę. Oczywiście idziemy specjalnie zbudowaną kładką, parę setek metrów.
A potem już las właściwy.
Las jest niesamowity. Jedna wielka ściana zieleni. Tak jak pisałem poprzednio, nie sposób zejść ze szlaku na więcej niż jeden krok.
Rosną w nim nie tylko najrozmaitsze drzewa, ale i paprocie mniejsze i większe. Zwłaszcza te większe.
Niektóre drzewa były całkiem niemałe.
W lesie idzie się niespodziewanie ciężko. Nie ma przewiewu powietrza, zrobiło się ciepło, wprawdzie nie dokuczają żadne owady, ale droga pod górę jest jakaś za bardzo mozolna. Na plus trzeba przyznać, że po drodze spotkaliśmy tylko dwie osoby, i to z powrotem. Mieliśmy więc dobre dwie godziny wśród takiej przyrody.
Po dobrych kilkudziesięciu minutach wychodzimy na szczyt wzgórza.
Na szczycie zbudowano platformę widokową, inaczej nigdy byśmy się nie zorientowali że jesteśmy na szczycie, a poza tym oczywiście nie byłoby niczego widać.
A tak, widać to i owo.
Stamtąd z grubsza przyszliśmy… Okarito w całej „okazałości”…
… a tam fragment ścieżki przez mokradła…
… Morze Tasmana …
… i ciąg dalszy lasu.
Okarito Trig jest miejscem niezwykłym również z tego powodu, że widać cały ten nowozelandzki tropik, a tuż ponad nim – góry i lodowce. Pewnie coś a la Kilimandżaro.
Niestety, gdyśmy wyszli na wzgórze, znów się zachmurzyło, tym razem solidniej, więc nie było nam dane tego widoku zobaczyć.
Ale za to zrobiłem foto kierunku, w którym powinny być widoczne góry no i tabliczkę z opisem co jest co… przynajmniej tyle.
Potem wracamy tą samą drogą.
Znalazłszy się z powrotem na dole, zastanawiamy się co dalej, bo jeszcze trochę dnia jest przed nami.
Niby starczyłoby czasu do Laguny Trzech Mil (Three Mile Lagoon), która ponoć jest interesująca pod względem fauny (ptaki), ale przy obecnym stanie wody należałoby iść tam w gumiakach. Jest nawet specjalna tabliczka, na której chętni na wycieczkę mogą sobie sprawdzić w których godzinach tam najlepiej iść, w miarę suchą nogą.
Dlatego odpuszczamy sobie, a kręcimy się trochę po okolicy.
Samo Okarito, jak wspominałem, to dziesięć domów na krzyż. Jest kilka takich typowych na wynajem…
… jak i parę mniej lub bardziej stałe zamieszkałych.
Tak więc nie ma co zwiedzać.
Ale w Okarito jest mały obelisk.
Upamiętnia on historię tych terenów, czy też szerzej Nowej Zelandii.
A więc, najpierw wylądował tu, jak absolutnie pierwszy z naszej części świata, skromny Holender Abel Tasman. Było to niecałe czterysta lat temu, a więc mniej więcej w czasie gdy Polska przeżywała potop szwedzki, a podróż z Warszawy do Krakowa trwała pewnie z tydzień albo i dłużej.
Ponoć z powodu niegościnnych tubylców – Maorysów – odwiedziny nie trwały długo. Więc Maorysi mieli spokój od gości. Na kolejne sto lat z hakiem.
Kolejny był James Cook, mający swoje mocne miejsce w historii Nowej Zelandii.
A sto lat po Cooku, jakiś zmyślny poddany Królowej zrobił deal z miejscowymi i w ten sposób historia się zamknęła.
Popatrujemy sobie na morze, które akurat znów zmieniło kolor w związku z kolejną zmianą pogody. Było bardzo ciepło, zrobiło się chłodno i – jak zwykle – zdrowo wieje.
Kaczkom, jak się zdaje, pogoda nie przeszkadza.
Komplementujemy puste wybrzeże, bez ludzi ale za to z olbrzymią ilością kamieni i korzeni.
W tle – Okarito.
Natomiast bardzo spodobało nam się miejscowe lotnisko.
Bo Okarito ma lotnisko. Jest ono chyba najbardziej okazałym obiektem w okolicy.
Tak wygląda terminal, wieża i coś tam jeszcze, oraz początek pasa (wybaczcie, ale numeru nie podam).
Po drugiej stronie, ciąg dalszy wygląda tak.
A że lotnisko jest widoczne na pierwszy rzut oka, toteż postawiono stosowną tabliczkę, by nikomu nie pomyliło się z campingiem…
Zaś my idziemy do samochodu, rzucając pożegnalne spojrzenie na roślinność przy drodze z lotniska…
… i wracamy do Franz Josef Glacier do naszego schroniska.
Pytanie: czy warto zobaczyć Okarito? Moim zdaniem – tak.
Tak oto wracamy do naszej bazy czyli gościnnego schroniska.
Mimo że mieliśmy mieć lepszy standard noclegu tylko na jedną noc, okazało się że możemy zająć ten sam pokój po raz kolejny. Sympatycznej dziewczynie z recepcji nie chciało się za bardzo kombinować z pokojami i po prostu machnęła ręką. I fajnie!
Ale gdyby ktoś był niezadowolony z jakości pracy recepcji, zażalenia też można składać.
Korzystając z resztki dnia, snujemy się po okolicy. Oczywiście trwa to krótko bo okolica jest mocno niewielka, jak już pisałem.
Mimo że osada jest mała, to rozpiętość rozmiarów tamtejszych pojazdów jest konkretna.
Maleństwo do takeaway meal(chociaż nie wiem po co, gdy wszędzie jest pięć kroków)…
… i coś większego, ale już chyba nie do dowozu żarcia.
A już całkiem przed zachodem słońca patrzymy sprzed naszego lokum na góry, bo akurat chmury się przerzedziły.
I następnego ranka jedziemy dalej.
następne: Arthur’s Pass
poprzednia: Franz Josef i Franz Josef Glacier
powrót do początku: Wstęp | Wyspa Południowa