Zobaczywszy jak wygląda ciepłolubny las bagienny, jedziemy dalej. Jak wspomniałem, droga odbija w od strony morza i biegnie w kierunku gór przez wiele kilometrów. Robimy sobie jeszcze krótki postój na popatrzenie na Morze Tasmana, nim wjedziemy w bardziej lądowe klimaty.
Potem, mijając góry i rzeki, po kilkudziesięciu minutach dojeżdżamy do celu naszej podróży na ten dzień.
Miejscowość, choć to za duże słowo, nazywa się Franz Josef (po maorysku: Waiau), a jej nazwa pochodzi od położonego nieopodal lodowca, jednego ze słynniejszych w nowozelandzkich górach. Nazwa mocno niebrytyjska, ale cóż poradzić…
Od razu widać, że osada ma głównie charakter turystyczny i tylko turystyka nadaje jej sens istnienia. Składa się z jednej dłuższej ulicy i ze dwóch krótszych i na moje oko zajmuje obszar trzech boisk piłkarskich. I wszędzie są jakieś schroniska, niższej lub lepszej kategorii, sklepy spożywczo – przemysłowe lub turystyczne i knajpy. Oczywiście jest tego ilościowo niewiele, bo wszystkiego po kilka, ale wrażenie miejsca typowo turystycznego jest silne. No i widać, że zdecydowana większość osób spotkanych w osadzie to turyści, w tym stosunkowo dużo tych z zagranicy.
My zarezerwowaliśmy sobie pokój w schronisku o nazwie Chateau Franz. Obiekt nie był szczególnie wyrafinowany pod względem jakości czy wyposażenia, ale mieścił się w nowozelandzkim standardzie. Ceny nie należały do najniższych, więc wybraliśmy opcję typowo turystyczną. Aliści okazało się, że wskutek jakiejś nieścisłości nie ma wolnych pokoi, wobec czego sympatyczna dziewczyna z recepcji dała nam w tej cenie coś na kształt samodzielnego, większego pokoju z łazienką i osobnym, dużym przeszklonym wejściem prosto z dworu. Taki bonus oczywiście nas ucieszył, bo jakże by inaczej.
Otoczenie obiektu było też sympatyczne, barwne, czuć było atmosferę luzu i relaksu, a przecież w takich miejscach głównie o to chodzi.
Tu stała nasza toyota…
… a nasz pokój znajdował się po lewej stronie.
A z głównej ulicy był taki oto widok na góry.
Następnego ranka postanawiamy pojechać w kierunku głównej atrakcji okolicy, czyli lodowca Franciszka Józefa. Nie mamy daleko, może z dziesięć km w kierunku gór. Jest to centralne pasmo Alp Południowych, sam lodowiec schodzi gdzieś z północno – zachodnich zboczy Mt Cook, pod którym byliśmy półtora tygodnia wcześniej. Taka mała pętla…
Po przyjeździe widzimy od razu, jak bardzo turystyczne jest to miejsce. Ludzi niby nie jest jakoś bardzo dużo, ale wszystko jest przystosowane do turystyki. Parking oczywiście też, jest duży, jak na tutejsze realia.
Na parkingu jest tabliczka, której treść bardziej pasowałaby do parkingów przy bułgarskich kurortach. Chociaż trzeba przyznać, w przewodnikach też była mowa o tym, że rzeczy pozostawione zbytnio na wierzchu lubią zmieniać właściciela.
Przejmować się nie musimy, bo i tak zabieramy rzeczy ze sobą. Tym niemniej jest to naprawdę nietypowe. I nasze pierwsze spotkanie z takim ostrzeżeniem w NZ.
Szlaki jak zwykle nieźle utrzymane, opisane.
Nas interesuje ten główny, czyli w stronę lodowca.
Idziemy.
Z początku oczywiście ciepłolubna roślinność i dno doliny.
Potem robi się bardziej surowo, w pewnej chwili widać ów lodowiec, a ściślej jego czoło. W kontemplacji trochę przeszkadza słaba pogoda – niski pułap chmur, mimo że ich warstwa jest cienka.
Dnem doliny idzie się raczej nudno, od słupka do słupka.
Ale jeśli ktoś wybrałby się o niewłaściwej godzinie, w dodatku przy mało sprzyjającej porze roku, przy świecącym mocno słoneczku, mógłby drogę powrotną pokonać z wodą po kolana albo i lepiej. Pokazuje to – dobitnie – odpowiednia plansza. Żadne pouczenia nie byłyby tak czytelne jak te foty.
My jednak jesteśmy sporo wcześnie, więc nie ma strachu.
Po jakimś czasie ścieżka wchodzi na morenę boczną, gdzie jest bardziej górsko, że tak powiem.
W paru miejscach jest krucho, o czym informują nas stosowne tabliczki.
Zaś w jednym miejscu – nowość absolutna – zakaz zatrzymywania się… i rzeczywiście, nikt nie stawał.
U nas pewnie by stawali… bo jak to, nie zrobić sobie foty w takim miejscu…?
Po jakimś czasie widzimy stojącego rangersa. Dalej nie idzie nikt. Myślimy sobie – stoi i zawraca albo coś w tym rodzaju.
Dopiero z bliska widać, że jest on oczywiście fejkowy i w ten subtelny sposób symbolizuje koniec szlaku. W pewien sposób odnosi się do tego treść na tabliczce obok.
Przybijamy piątkę z rangerem i patrzymy co stamtąd widać.
A widok jest ograniczony, chociaż w miarę ciekawy. Czoło lodowca jest solidnie grube i strzaskane. Może robić wrażenie na Australijczykach i Nowozelandczykach, ale czy na przeciętnym Europejczyku, który widział Alpy, też zrobi? Nie wiem.
Po krótkim popatrzeniu, wracamy.
Widok w głąb doliny jest taki sobie.
Zapomniałem napisać, że nad naszymi głowami non stop słychać warkot śmigłowców. Jak prawie w każdym takim miejscu, można je zwiedzać (czy raczej oglądać) z powietrza. Oczywiście za odpowiednią cenę, na nasze możliwości zdecydowanie wygórowaną, chociaż oferowały lądowanie na lodowcu i bodajże półgodzinne człapanie po nim. Tego typu możliwości są powszechne, ale właśnie tam, na szlaku do lodowca, śmigłowców było najwięcej i miałem wrażenie, że trochę było tego za dużo, psuły wrażenie.
W drodze powrotnej oglądamy strome wodospady…
…skały wygładzone przez lód czy wodę…
… czy kamienie pokryte jakimiś porostami.
Dochodzimy do parkingu, a tu pora wczesna. Więc jeszcze krótki trip jakimś innym szlakiem, mniej spektakularnym, mało uczęszczanym, wiodącym wśród bujnej roślinności do niedużego jeziora.
No i tyle…
Szczerze mówiąc, spodziewaliśmy się więcej. Czy było warto – było, ale nie aż tak. To wycieczka na maksimum pół dnia, a jeśli ktoś widział lodowce nawet tylko w Alpach (tych europejskich), chyba można to sobie odpuścić.
następne: Okarito
poprzednia: West Coast
powrót do początku: Wstęp | Wyspa Południowa