Kolejny nocleg mamy kilkanaście kilometrów od Dunedin. Znaleziony na bookingu obiekt na zdjęciach wygląda nieźle, mamy zatem nadzieję, że wiele się nie będzie różnić od rzeczywistości. Ostrożności nauczyła nas poprzednia noc.
Po krótkich poszukiwaniach, jak dojechać na miejsce, trafiamy. Z daleka wygląda toto tak:
A z bliska jeszcze lepiej. Nowy dom (olbrzymi), na górze pokoje na wynajem. Oprócz nas nie ma nikogo, więc górę mamy praktycznie dla siebie. Wielki pokój z garderobą, kuchnia, spora łazienka… Wszystko przestronne, czyste, zadbane. I jedyne 20 NZ$ drożej niż brudna nora u Chińczyka. I śniadanie w cenie.
Właścicielami obiektu są nieco starsi ludzie, jak się okazuje: Brytyjczycy. Po krótkiej rozmowie z panią dowiadujemy się, że przyjechali zamieszkać do Nowej Zelandii, bo w Anglii źle się żyje. Źle i koniec. Takie są oto paradoksy: Polacy masowo wyjeżdżali do GB, żeby żyć lepiej, a tacy jak nasi gospodarze wyjechali z Anglii do NZ w tym samym celu. Trochę trudno nam to zrozumieć.
Gospodyni mówi nam, z czego możemy korzystać. Cała góra, na dole jacuzzi, na zewnątrz można sobie pospacerować po okolicy. Pani wychodzi przed dom i pokazuje szeroko, co do nich należy i gdzie możemy sobie pochodzić. Na mój gust, żeby obejść tę posiadłość, trzeba by mieć ze trzy godziny albo i lepiej. Kawałek sobie idziemy, ale po kwadransie wracamy, bo robi się późno.
Na powyższym foto widać tę posiadłość i najbliższe przyległości. To tak na oko jedna piąta albo jedna czwarta całości, łącznie z lasem i wzgórzami.
Pomału rozumiemy, że w Anglii naprawdę żyło się źle.
Chociaż, sądząc po wielkości posiadłości, to nasi gospodarze w GB też nie klepali biedy. Na miejscu zatrudniali lokalnego pracownika, który zajmował się wszystkim po trochu (taka złota rączka do mechaniki, elektryki, owiec, drewna itd.), a w garażu, oprócz terenówki i jakichś maszyn rolniczych czy leśnych, stał jeszcze znakomicie zachowany kabriolet oldtimer. Ale to dygresja.
Przed zmrokiem korzystamy z darmowego, szybkiego wi-fi, korzystamy z czystej, doskonale wyposażonej łazienki i zasypiamy w dużym i czystym łóżku.
Wstajemy rano i wychodzimy pooddychać wolnością.
Na posiadłości jest niewielki stawik. Nad nim przechadzają się płochliwe endemiczne ptaki – pukeko.
A wszędzie chodzą owce. Jak powiedziała nam gospodyni, owce mają zamiast kosiarki do trawy. Mają ich zresztą niewiele – tylko dziewięćdziesiąt. Bo nie zajmują się hodowlą, tylko mają je tak jak u nas ktoś miałby np. kozę czy pięć kur. Codziennie pasą się w innym miejscu (fakt, posiadłość jest podzielona na sektory, przy domu małe, dalej – większe). Wystarczy rano wpuścić je koło domu, i trawa będzie skrócona. Po południu gdzie indziej, na noc jeszcze gdzie indziej. Z tego powodu, owce są dość przyjazne.
A że jesteśmy jednak w Nowej Zelandii, to koło domu rosną palmy. Na razie niewielkie, bo świeżo posadzone.
Nie mogłem sobie odmówić przyjemności zrobienia foto, jak owce pasą się pod palmami.
Po śniadaniu, gospodyni zaprasza nas na karmienie owiec.
Oczywiście korzystamy.
Ale nie jest to karmienie za pomocą wideł, wiader czy dorzucenia do paśnika. Ponieważ, jak wspomniałem, owce są dość oswojone, karmienie przypomina karmienie domowego psa lub kota i jakimiś smakołykami. Chodzi więc o to, żeby przy okazji zwierzaki pogłaskać.
Gospodyni wyciąga worek specjalnej suchej karmy dla owiec (!). I korzystamy z okazji. Chwilę trwa, nim owce podejdą, w końcu czują obcą rękę.
Potem głaszczemy zaprzyjaźnionego barana (jest to ulubione zwierzę naszej gospodyni).
No i czas na nas… Cholernie żałujemy, że nie możemy spędzić tam choćby jeszcze jednego dnia, ale co poradzić…
Gdybyście mieli okazję, polecamy tę miejscówkę gorąco.
Miejscowość nazywa się Mosgiel i leży kilkanaście km od centrum Dunedin.
Żeby nie było że reklamuję, wrzucam tylko foto.
No i jedziemy dalej.
następne: w stronę West Coast
poprzednia: Dunedin (3)
powrót do początku: Wstęp | Wyspa Południowa