Przelot (cz. 1)

2 listopada bladym świtem jedziemy pociągiem do Warszawy. Na Okęciu jesteśmy w sam raz.

Pierwszy etap lotu – z Warszawy do Dubaju.
Samolot wygląda nieźle, i w środku i na zewnątrz. Jest to Boeing 777-300ER, jeden z większych samolotów rejsowych lądujących na Okęciu, jeśli nie największy. Zapewnia tak zwany system rozrywki pokładowej.

Dopiero potem okaże się, że do Warszawy latają samoloty Emirates o… hmmm… trochę dłuższym stażu…i niższej jakości. Stąd i system rozrywki nieco archaiczny. Oczywiście jak na Emirates…

Emirates słyną z dobrego jedzenia. Wierzcie mi, że tak jest. Wygląda nieźle, smakowało też nieźle. Do wyboru, nawet w klasie ekonomicznej, są dwa zestawy.

Można się napić też napoju pewnego znanego producenta. Linia arabska, więc i napisy po arabsku. Ale z drugiej strony puszki są po angielsku.

Standardowe widoczki zza okna.

Po paru godzinach lotu, zbliżamy się do Dubaju. W Dubaju noc.
Miasto wygląda z góry niesamowicie. Niekończąca się ilość świateł. Nie odda tego żadne zdjęcie.

Zresztą w nocy w ogóle Zatoka Perska wygląda niesamowicie. Szyby naftowe z ogniem o jasnoczerwonym kolorze, dziesiątki tankowców, oświetlony rurociąg po irańskiej stronie… Nie mam fot, bo nie wyszły, ale warto zobaczyć samemu.

Wreszcie lądujemy w Dubaju.

Jako że samolot głównie wypełniają nasi ziomkowie (a pokład był pełny), po lądowaniu rozlegają się gromkie brawa. Ale sam bym klaskał, bo pan pilot cóś źle podeszedł i przyziemił tylko prawą stroną. Po krótkiej chwili skorygował swój błąd waląc lewą stroną w pas. Wrażenie słabe – nie zdążyłem zaklaskać, a jak doszedłem do siebie, to już oklaski ucichły.

Lotnisko w Dubaju jest jednym z większych w świecie. Samolot ląduje lub startuje co minutę lub półtorej. Z góry, na moje oko, na wielkość jest jak połowa średniego wojewódzkiego miasta.

Oczywiście przylot samolotu z Warszawy jest tam tak ważny jak przyjazd na Centralną pociągu z Małkini. Więc nie ma mowy o wysiadce przez rękaw prosto do terminala. Terminal jest zarezerwowany dla tych większych i ważniejszych, a nie dla jakiegoś tam Boeinga 777, który przyleciał z mało znaczącego kierunku. Ale i fakt faktem, że noc to pora bardzo dużego ruchu w Dubaju (przesiadki).

Stajemy na płycie, schodzimy po stopniach i wysiadamy do czekających autobusów.

Na stopniach uderza gorąco. W Polsce było plus kilka, tam – plus trzydzieści. Ale autobus jest klimatyzowany. I ruszamy do terminala.

Po drodze – niezwykłe zjawisko: korek na lotnisku. Nie mam fot, bo by nie wyszły. A rzecz była w tym: autobusy wiozące podróżnych do terminala musiały poczekać, bo kołował jakiś samolot, po nim kolejny i kolejny. W Dubaju, każdy autobus ma na dachu żółtego koguta. Więc dokoła, mimo mokrych od wody szyb (klima), widać było morze migających kogutów. Trwało to z dziesięć minut, aż ruch wznowili. Paradoksalnie zdążyłem nawet zmarznąć.

Hala lotniska w Dubaju to również przeżycie samo w sobie. Wybaczcie, bo szczegóły niedokładnie już pamiętam, ale zapamiętałem, że między terminalem przylotów a odlotów jeździ metro. Pociąg jest automatyczny, kursuje co cztery minuty, jazda w jedna stronę trwa minut dwie. Przy wejściu stoją pracownicy, których jedynym zadaniem jest pokazywanie ręką, kiedy można wsiadać. Ogólnie jest tam gigantyczny przerost zatrudnienia, ale fakt faktem, że nie pracuje tam żaden Arab – wszystko (czy prawie wszystko) to imigranci.

W środku terminala jest też winda. Żeby się nie cackać, są to sprzężone windy, chyba poczwórne, do każdej wchodzi ze dwadzieścia osób jak nie więcej.

Koło windy jest fontanna – szerokości może dwudziestu, a wysokości z piętnastu metrów. To ta podświetlona na błękitno.

No i sklepy światowych marek. Mimo późnej pory, wszędzie sporo ludzi. Żeby pstryknąć foto, musiałem poczekać. A jak kogoś bolałyby nogi od chodzenia w gąszczu sklepów, można wynająć meleksa. Sprawdza się.

W jednym miejscu można się zapoznać z ekspozycją, jak wyglądały Emiraty w czasach, jak głównym zajęciem była obsługa wielbłądów i kóz. Spodobało się to również dwóm dziewczynom z Kenii – to te na foto. Były przytłoczone wszystkim, nie mniej niż ja.

Robimy drobne zakupy pamiątek z Dubaju – mamy coś ze cztery godziny luzu. Wg naszych kalkulacji, mogłoby nam braknąć czasu w drodze powrotnej. Jak się potem okaże – słusznieśmy postąpili.

Jak się zrobi zakupy trochę większe, to można wygrać w losowaniu takie oto auto.

Ktoś zgadnie co to za marka? Dla ułatwienia dodam, że oczywiście nie Mercedes, nie BMW (fajną terenówkę można było kupić niedrogo, za jakieś 100.000 $), nie Ferrari i nie Lamborghini.

Samochód wprawdzie był nieco zagrodzony, może żeby nikt go paluchami nie popacał… tym niemniej dało się podejść i zrobić foto. Przy okazji przejrzeć się w samochodzie, bo karoseria lśniła jak lustro.

Ten samochód to McLaren.

następne: przelot – cz. 2

powrót do początku: Wstęp | Wyspa Południowa