Przelot (cz. 2)

Następny etap to lot z Dubaju do Kuala Lumpur.
Maszyna już lepsza – Boeing 777-300ER. To już nie trasa do Warszawy i to widać.

Wylot z Dubaju miał miejsce koło 2:00 w nocy, a przylot do Kuala Lumpur – jakoś tuż po południu tamtejszego czasu.
Tuż po starcie z Dubaju przeżywamy „najweselszą” przygodę. Samolot nie może złapać wysokości i co chwila opada, jakby mimo pracy silników wpadał w próżnię. Przez jakieś dwie minuty na pokładzie wszyscy zamarli. Szczęśliwie potem odzyskuje prędkość wznoszenia i reszta lotu przebiega bez hec. Ale wrażenie – niezatarte.
Lot jak to lot… dłużący się, mało ciekawy. Przy locie na wschód kurczy się noc, więc bardzo szybko zrobiło się widno, a wschodzące słońce świeciło bardzo ostro.
W Kuala Lumpur był dwugodzinny postój. Na lotnisku można też kupić jakieś skromne pamiątki.

Terminal w Kuala Lumpur jest bardzo, bardzo oryginalny. Pośrodku rośnie kawałek tropikalnej roślinności, otoczony przeszklonym budynkiem. Robi wrażenie.

Nasz Boeing.

Po zaokrętowaniu się, lecimy dalej. Teraz – do Melbourne.
Okolice za oknem wyglądają fajnie – pełno wysp i wysepek.

Po niedługim czasie, na wyświetlaczu systemu rozrywki pokładowej widzimy, że mijamy równik – wow! Jesteśmy wreszcie na tamtej półkuli! Pierwszy raz w życiu!

Dostajemy znów jeść. Jedzenie naturalnie jest bardzo dobre. Do wyboru są dwa różne dania. Oczywiście dotyczy to zwykłego zestawu, bo jak ktoś chce sobie zamówić special meal, to ma do wyboru chyba z piętnaście opcji, ale to trzeba zgłosić jeszcze przed wylotem. Można sobie wybrać jedzenie wege, koszerne, z niską zawartością soli, dla diabetyków, i jakieś tam jeszcze. Była opcja wycudowanego jedzenia jakiegoś tam, nazwy nie powtórzę, że w jego skład wchodzą tylko warzywa i tylko części nadziemne, bo podziemne (i nie-warzywa) są be.

Aha, każde jedzenie jest halal, czyli ze składników uzyskanych zgodnie z zasadami religii pokoju.
Alkohol też jest na pokładzie, nie wiem, czy jest halal, ale jak się leci do Arabii Saudyjskiej, to alkoholu niet.

Samolot jest dużo nowszy niż ten warszawski, oprócz lepszego systemu rozrywki ma też gniazdo usb. Dzięki temu możemy podładować wszystko co trzeba, wziąwszy zawczasu odpowiedni kabelek.

W naszym przypadku nie jest to może tak ważne, jak by było gdybyśmy lecieli do Stanów, Kanady czy Zjednoczonego Królestwa. Tam jak mamy rozładowany tablet, komórkę, laptop etc etc., mamy duże szanse na pożegnanie się z nim. Security może kazać go włączyć i rozładowany potraktować jako potencjalnie eksplodujący prezent. Takie są nowe przepisy, o czym ostrzega się już w Dubaju.

Lotnisko w Melbourne niczym nas nie zachwyca. Inna sprawa, że jesteśmy w środku nocy.

Zanim przejdziemy kontrolę bezpieczeństwa, to schodzi nam sporo, bo jakiś Azjata z tranzytu przed nami z niewiadomych powodów próbował ukryć sztućce, które zwinął z samolotu (pewnie na pamiątkę) i chandryczy się z security. Sztućce w Emirates są metalowe nawet w klasie ekono, więc nie wiem, jak ów podróżny zamierzał je przemycić.

Na lotnisku w Melbourne – pustki. Niemalże jak w Lśnieniu Stephena Kinga. W nocy nic nie startuje, a samolot z Kuala Lumpur był chyba ostatnim przylatującym. Sam terminal jest nieduży, zresztą przy Dubaju wszystko jest małe. Żeby jednak właściwie przedstawić proporcje, to Melbourne jest na pewno zdecydowanie większe od Okęcia.

Wszystkie bez wyjątku sklepy są pozamykane. Ale gdyby tutaj było otwarte, to można sobie kupić bumerang na pamiątkę.

Intryguje mnie koncepcja toalety dla wszystkich. Jest to jakaś idea, czyż nie?

Jest też w terminalu fajnie pomyślane coś co wygląda jak umywaleczka, ale jest to kranik z wodą do picia. Niestety nie mam na foto, ale mam tabliczkę z tego, bo najwyraźniej niektórym myliły się kierunki obiegu wody.

Kolejny etap to samolot z Melbourne do Auckland. Wylot koło 7:00 czy 8:00 rano, ludzi schodzi się sporo.
Tym razem jest to Qantas, najbezpieczniejsza ponoć linia lotnicza na świecie (zero katastrof w całej swej historii).
Jedzenie jest za to dużo gorsze niż w Emirates. Na zdjęciu tego za bardzo nie widać, ale wierzcie mi – dwie klasy w dół.

A z widoków za oknem nie bardzo jest co podziwiać, bo chmurki są równe.

Po czterech godzinach lotu lądujemy w Auckland. Nareszcie!

następne: granica

poprzednia: Przelot (cz.1)

powrót do początku: Wstęp | Wyspa Południowa