West Coast
Przejechawszy Alpy Południowe, jesteśmy na West Coast.
Tu czuć od razu, że jest cieplej. Trawa jakaś bardziej zielona, roślinność trochę bogatsza. Góry natomiast są takie same.
Jako że jest sporo cieplej, po raz pierwszy od dawna można zrzucić polar.
Na początku wjeżdżamy w okolice Haast, gdzie pierwotnie zamierzaliśmy się zatrzymać. Ale po
krótkim zastanowieniu zdecydowaliśmy że nie ma to sensu – za mało ciekawych rzeczy w okolicy. To znaczy może i coś by się jeszcze znalazło, ale na pewno nie niepowtarzalnego.
Jedziemy więc dalej.
Naszym celem jest osada Franz Josef Glacier. Dziwaczna nazwa bierze się stąd, że jest to osada położona w pobliżu lodowca o tej nazwie. Jest ponoć bardzo okazały, słynny i w ogóle – postanowiliśmy to sprawdzić. A że okolica odludna, toteż w grę weszła tylko ta miejscowość jako baza.
Poprzednio pisałem o odludności West Coast. W tym miejscu mogę podać konkretny przykład.
Pomiędzy Haast, liczącym sobie jakichś 300 mieszkańców, a Franz Josef Glacier, które jest trochę mniejsze, jest ok. 150 km. Po drodze mija się może ze trzy kilkudomowe osady. Reszta – to absolutnie dzika przyroda. A droga jest jedna jedyna.
Nie muszę dodawać, że nie ma zasięgu jakiejkolwiek sieci komórkowej. Przypuszczam, że lokalsi w potrzebie używają krótkofalówek.
Za to są oczywiście rzeki i mosty, tradycyjnie jednojezdniowe.
Na drodze też jest absolutnie pusto, może co pięć minut albo i rzadziej udaje się napotkać jakiś samochód.
Jedynie co, to w jednym miejscu napotkaliśmy na roboty drogowe, wykonywane przy mocno niewielkim zaangażowaniu ludzi i sprzętu.
Mimo tej odludności, droga naturalnie jest w bardzo dobrym stanie.
W paru miejscach, bliżej morza, trochę się przejaśnia, roślinność staje się nieco mniej przytłaczająca, a i widać trochę morza.
Jadąc tą pustą drogą, w jednym miejscu postanawiamy się zatrzymać. Jest to odcinek najbardziej przylegający do brzegu morza, zaczynający się kilka km za Haast, a ciągnący się kolejne, powiedzmy, 15 czy 20 km. Potem droga zdecydowanie odbija w kierunku gór.
Zainteresował nas odcinek tropikalnego lasu bagiennego, położonego tuż nad brzegiem morza, w miejscu zwanym Ship Creek.
Miejsce jest przystosowane turystycznie w stopniu bardzo dobrym, jak zwykle w Nowej Zelandii, co oznacza że był tam spory parking, obowiązkowo toaleta z bieżącą wodą, wszelkie oznakowania i informacje. Na parkingu tłumów nie było. Jeśli nie liczyć dwóch kamperów, w których ktoś chyba spał, to byliśmy sami. Na szlaku też.
Toaleta to ten budyneczek po prawej. O ile pamiętam, była to chyba najgorzej utrzymana toaleta odwiedzona przez nas w miejscu publicznym w Nowej Zelandii. Już miałem napisać, że najbrudniejsza, ale to by mogło zostać źle zrozumiane. Porównując to z Polską, mogę śmiało napisać, że mieściła się ona w polskim standardzie stancji benzynowej na dużej trasie tranzytowej lub czegoś podobnego. Różnica taka, że w NZ była na absolutnym odludziu i żeby ją posprzątać, to ktoś musiał tam specjalnie przyjechać (akurat spotkaliśmy takiego umyślnego – ubrany jak rangers, przyjechał terenówką, w pięć minut z grubsza wszystko ogarnął i pojechał dalej).
Na foto w oddali widać wieżę widokową. Oczywiście poszliśmy na nią.
Z góry rozpościerał się szeroki widok na morze i na wspomniany las.
Jednak najwyraźniej znaleźliśmy się w kraju (albo w miejscu), gdzie trzeba koniecznie zamieszczać informacje i uwagi typu że kawa w kubku może być gorąca, samochody w lusterku wstecznym są mniejsze niż w rzeczywistości lub temu podobne. Dlatego najpierw zapoznaliśmy się z instrukcją używania drabiny (bo na górę wieży wchodzi się po drewnianej drabinie). Na wszelki wypadek, zrobiłem pamiątkowe foto, by od czasu do czasu przypominać sobie o tym na potrzeby domowe.
Oprócz tego, ostatni stopień drabiny, będący właściwie brzegiem górnego podestu, został pomalowany na wściekle czerwony kolor. Tego akurat nie było jak uchwycić na foto.
No ale jak już weszliśmy na górę, starannie przestrzegając instrukcji, to mogliśmy sobie pooglądać okolicę. Nie powiem, podobało mi się.
Tak oto wygląda las…
… a tak Morze Tasmana.
Jak widać, jest ono równie mało przyjazne do plażowania jak Ocean, ale Ocean ma za to dużo ładniejszy, błękitny kolor.
Z tamtego miejsca można też zrobić pętlę nad morzem, co widać po specjalnie zbudowanej ścieżce, ale z braku czasu zdecydowaliśmy na zobaczenie lasu.
Do lasu prowadziła wyżwirowana ścieżka.
W tle widać most, którym biegnie jedyna tamtejsza droga.
Jak już się wejdzie w taki las, to momentalnie robi się niesamowicie zielono. Nie ma przy tym żadnych paskudztw typu muchy, komary, meszki czy inne tego typu stwory, nie mówiąc o wężach czy innych niebezpieczeństwach. Taki urok Nowej Zelandii, że człowiekowi nie grozi śmierć w takim lesie ani nad wodą (krokodyli też brak).
Jest za to gigantyczna roślinność, w tym charakterystyczne dla NZ palmy o bardzo wąskim pniu, oraz kilkumetrowej wysokości juki. Liście większości z nich miały na pewno ponad trzy metry, a z kwiatostanami licząc – ponad cztery. Juki, spotykane w ogródkach w Polsce, rzadko kiedy są większe niż do pasa.
Po raz pierwszy będąc w takim lesie, takiej nowozelandzkiej odmianie dżungli, przekonałem się na własne oczy, co znaczy ściana roślinności. Gdyby nie to, że przez las prowadzi wygodna, obficie wysypana żwirem ścieżka, nie dałoby się zboczyć z niej na dalej niż krok – półtora. Takie rzeczy trudno opisać, wypadałoby to zobaczyć na własne oczy.
Połaziwszy, wracamy do auta i jedziemy dalej, oczywiście pustą drogą prowadzącą przez głuszę.
Myślę, że much i owadów mogło jeszcze nie być, bo pora roku była wczesna. Ale brak węży i innych jadowitych stworów, tudzież ssaków większych od szczura jest cechą przyrody NZ. O tym, zdaje się, wcześniej wspominałem.
Jak tak sobie jeździmy pustymi drogami (a raczej drogą, bo na West Coast jest ona jedna), poruszając się bez zasięgu GSM, rzadko bo rzadko, ale i czasami z GPSem był problem, a odległości pomiędzy osadami składającymi się z kilku domów mają po kilkanaście km albo i kilkadziesiąt, możemy się zastanowić, jak wygląda życie codzienne nielicznych mieszkańców tego zakątka NZ.
Zakładając, że większość z nich utrzymuje się z rolnictwa albo z turystyki, bo z czegoż by innego można się było tam utrzymywać, to pojawia się kwestia robienia zakupów.
Z tego co zdążyliśmy się zorientować, to w większych miejscowościach typu Haast lub Franz Josef Glacier, znajdują się nieduże sklepy, w których pewnie są podstawowe artykuły spożywcze i przemysłowe. Natomiast na większe zakupy, które zazwyczaj robi się w markecie, trzeba się wybrać do Hokitika lub do Wanaka.
Podróżując w NZ dość często widywaliśmy na drodze wehikuły szczególnego rodzaju. Były to dostawczaki wyglądające z grubsza tak jak ten:
Poruszali się nimi różnego rodzaju fachowcy, tacy od hydrauliki, elektryki, innych tego typu usług.
Te samochody trochę nam się spodobały, bowiem zawsze na dachu miały drabinę większą lub mniejszą, i do tego – obowiązkowo! – jedną lub kilka rur z pcv.
Sens istnienia takich samochodów zrozumiałem na West Coast. Jakimś przypadkiem miałem okazję zajrzeć do środka – i w środku zobaczyłem niewielki regalik pełen szufladek z wkrętami, uszczelkami, gwoździami i podobną galanterią. Do tego pełno różnego rodzaju żelastwa. Nie powiem, spodobało mi się – pełny warsztat na kółkach. No ale jak by tu inaczej? U nas, gdy przyjdzie pan Miecio czy inny fachowiec i powie, że potrzebna mu jakaś uszczelka, nakrętka, kołek lub cokolwiek takiego, a oczywiście nie ma przy sobie, bo skąd – to zawija się do sklepu i nie ma go trzy godziny albo w ogóle cały dzień. Gdyby nowozelandzki pan Miecio miał podobny zwyczaj, przynajmniej na West Coast, z całą pewnością dołożyłby do interesu tyle, że po jednym razie by mu się odechciało. Do najbliższego sklepu z uszczelkami czy kołkami miałby 100 km w jedna stronę.
Ot, taka dygresja.
następne: Franz Josef i Franz Josef Glacier
poprzednia: w stronę West Coast
powrót do początku: Wstęp | Wyspa Południowa